niedziela, 22 marca 2015

Sireneis

Zobaczył Allenę, gdy ta wybiegała podniecona z izby, kurczowo trzymając w ręku bukiet różnokolorowych polnych kwiatów. Miała na sobie zwiewną, lnianą sukienkę, której ramiączka co i rusz opadały na boki, jakby nad wyraz się z czymś spieszyły. Aksamitna czerwona kokarda wplatała się w upięte w długi kucyk połyskujące kasztanowe włosy. Dziewczyna sunęła boso po wiejskiej drożynie, mijała chatki i stoły ciesielskie, mężczyzn pasących krowy oraz kobiety piorące zabrudzone koszule w okalającej wieś rzeczce. Allena gnała z wiatrem, jej kucyk falował na lewo i prawo, jej sukienka odsłaniała w biegu najpiękniejsze partie ciała, jej jędrne, nieskrępowane niczym piersi wędrowały pod warstwą lnu to w górę, to w dół, a bukiecik... Bukiecik po prostu z dłoni nie wypadał.
Tesuan stał w pewnym oddaleniu, na niewielkim wzgórzu. Stał i patrzył, jak oto zbliża się do niego własna ukochana, jak bosko i lekko się porusza, niczym łania w dziewiczym zakątku. Tesuan nie mógł tego czuć, ale wydawało mu się, że czuje, jak każdy wywołany przez falisty ruch delikatnej sukni podmuch powietrza uderza go intensywnie w policzki. Które, swoją drogą, mocno zdążyły się już zarumienić. Tak więc krew Tesuana skupiła się w trzech zasadniczych ośrodkach.
Allena dotarła na wzgórze, do ukochanego. Rzuciła mu się w objęcia z takim impetem, że Tesuan omal nie upadł. I zrazu pożałował, że tak się nie stało, wyobraził sobie bowiem pontencjalny stopień intymności konktaktu, do którego niestety nie doszło. Ale nic straconego, w końcu...
-Dokąd idziemy, mój miły? - wysapała ździebko spocona Allena, po czym zachichotała uwodzicielsko. Widocznie rozbawił ją widok wrzącego i kipiącego Tesuana.
-Alleno... Jest pewne miejsce, w które chciałbym cię zabrać... - z nieludzkim trudem wykrztusił z siebie kochanek, poprawiając przy tym nerwowo skórzany pasek na swej tunice w kolorze kory drzewnej.
-No, tego ja się domyślam. Pytam, gdzie? - dziewczyna zatrzepotała ostentacyjnie rzęsami i przekręciła się w miejscu, tak że jej długi, pociągły kucyk z niespodziewaną wręcz gracją i subtelnością wylądował pośrodku dwóch półkul, tuż pod szyją, pod delikatnym wcięciem sukienki, gdzie ostatecznie ugrzązł. - No, mój miły, gdzie mnie zabierzesz? I nie krztuś się tak, proszę, wszak jesteś poeta! Wiem przecie, jak ty gadać potrafisz. Ha, a jak mądrze! Ale, ale! Co tam chowasz za plecami? Czyżby to...
-Napisałem dla ciebie poemat, najdroższa. - odrzekł niezwłocznie Tesuan, zasugerowawszy się w sumie jasnym, choć chaotycznie odwrotnym porządkiem zadanych mu pytań. – Ja… Nie mogę dłużej czekać, Alleno! Całe moje żałosne życie czekałem na ciebie i tylko na ciebie! Zapewne się już domyślasz, co to za miejsce…
Allena westchnęła ukradkiem. Domyślała się.
-Niech będzie, prowadź. A, te kwiatki są dla ciebie, Tesuanie! - mówiąc to Allena wręczyła ukochanemu bukiet. Tesuan, jak Caldejska tradycja nakazywała, splótł dłonie, tworząc niewielki otwór, do którego po chwili ów bukiet wsadziła dziewczyna. Tesuan, postępując zgodnie z tradycyjną instrukcją, powąchał kwieciste naręcze i, jak gdyby nigdy nic, wyrzucił je za siebie. Bukiecik upadł na rosnące kolorowe roślinki. Jakże wymowny gest: powrót do korzeni, do domu, do pierwotnej formy. Zaiste: tradycja - rzecz święta.
-Doprawdy, Alleno, nie ma na tym ziemskim ugorze większego skarbu, niż ty! Nie ma słów, które można by sklecić, by opisać twój urok i czar, jakie na mnie rzuciłaś. Nie ma... Lepiej już chodźmy. - Tesuan opamiętał się, czując narastające do granic niemożliwości ciśnienie, które tym razem brało się z dwóch ośrodków. Jednym z nich była zniecierpliwiona i rozpalona Allena. Z tymi wszystkimi przymiotami.
Para chwyciła się za ręce. Wieśniacy z dołu odprowadzali młodych wzrokiem, zasłaniając strudzonymi rękoma skropione potem czoła przed słońcem, którego promienie tego poranka raziły dosyć dotkliwie. Odprowadzali do momentu, gdy tamci ostatecznie zniknęli za górką, schodząc z niej z drugiej strony. Chwila rozrywki dla kmieci dobiegła końca. Teraz musieli wracać do pracy w gospodarstwie, do odrabiania pańszczyzny. Do prozy gorzkiego życia.
Co do pogody, nie długo miała ona jeszcze potrwać.

*

Tesuan i Allena szli niezbyt pospiesznie, racząc się kojącym zapachem złocistych pól i nadstawiając ucha dla wszechobecnych dźwięków emitowanych przez łasotuszki i kazanki, najczęściej spotykane w Calldey ptaki. Odgłosy te były raczej skrzekliwe i nieprzyjemne, ale tylko dla cudzoziemców. Wpasowały się już one na dobre w klimat tej krainy, przez co uszy Calldeyan tolerowały, a nawet z nieprzymuszoną chęcią je chłonęły. Stosunkowo niewielkie ciemne ciałka ptaków przewijały się nie tylko nad idącymi, ale także u ich stóp: dreptały wesoło po ziemi i wygrzebywały z niej co bardziej oślizgłe robaki. Nie zebrane jeszcze płody rolne również były czynnikiem przykuwającym ich uwagę, przyciągającym je na pola.
Allena w pewnym momencie puściła rękę kochanka i oddaliła się, tonąc w ciepłych odmętach zbóż.
-Znajdź mnie! – pełen nieskrywanego podniecenia głos dziewczyny podziałał na Tesuana jak flakonik z miłosnym napojem autorstwa mistrza Hambolga, najskuteczniejszy, niekwestionowany lider wśród afrodyzjaków nie tylko w Calldey, ale i w sąsiednich państwach: Neyren, Ungerfay i Dertheregg. Poeta jął rozglądać się znacząco, udając dezorientację, by dodać zaistniałej spontanicznie sytuacji nutkę pożądanej pikanterii. Budując napięcie, Tesuan młócił rękami kłosy zboża na prawo i lewo, aż ostatecznie zatrzymał się tuż obok leżącej pod bursztynową powłoką Alleny. Usłyszawszy dziewczęcy chichot, Tesuan zanurkował prosto w objęcia poszukiwanej.
I wtedy na ziemię spadło uderzenie gromu. Jak mogli się tego nie spodziewać?
Para zakończyła przedwczesne igraszki tak szybko, jak zaczęła i zerwała się na równe nogi. Tesuan raz jeszcze chwycił swą ukochaną za rękę i szybkim truchtem wywiódł na miedzę, która rozciągała się po linii prostej mniej więcej tam, gdzie pierwotnie mieli zmierzać. Nie zwalniając z uścisku zwartych dłoni, młodzi rzucili się biegiem na łeb na szyję, nie opuszczając jednak miedzy.
Zabłysło, zagrzmiało. Gdzieś za uciekającymi zapalił się monumentalnych rozmiarów stóg siana. A niebo… Niebo nabierało coraz bardziej ponurych i przytłaczających odcieni szarości, słońce rozpłynęło się jakby momentalnie. Cumulusy coraz ciaśniej się kłębiły i również ciemniały w oczach, tak że łasotuszki i kazanki, które masowo podrywały się z pól do lotu, zlewały się z przestworzami w jedną, ciemną masę. Nieboskłon przyjął teraz formę wiedźmiego kotła, z którego trzaskały błyskawice, drobnymi strużkami opadały w dół kropelki przezroczystej substancji, a po chwili z ciemnych przestworzy zaczęły wynurzać się budzące grozę, otulone błyskawicami kształty, których potężna aparycja przywodziła na myśl tylko jedno.
-Burzowy Orszak! – rozpaczliwie wychrypiał Tesuan, zatrzymawszy się na chwilę tylko po to, aby rozeznać, jakie jest aktualne położenie jego i jego ukochanej. – To… Jak to możliwe? Dzień Wielkoburzy wypada w pięćdziesiątym siódmym dniu od święta bogini Eclibe! Czyżby stary Hambolg się pomylił?! Przecie on nigdy się nie myli! Dalej, Alleno! Musimy umknąć tym demonom! Do lasu, ale już! To całkiem nieda… - tu przerwał, bo w górze zahuczało tak potężnie, że przestraszył się nie na żarty. Ujrzał szybujących nad sobą w nieodłącznym towarzystwie błyskawic popielatych jeźdźców na wielkich, białych tygrysach z długimi, falistymi ogonami. Nie można było zobaczyć twarzy jeźdźców, ale ani Tesuana, ani Alleny to nie interesowało. Bardziej przejęli się upiornym wyposażeniem demonów; każdy z nich przyodziany był w promienistą, emanującą szarawym światłem zbroję, każdy też dzierżył w ledwo widocznej dłoni długi na trzydzieści stóp bicz, którym smagał we wszystkie strony. Pioruny spadały na pola i łąki, powodując niemałe eksplozje, lecz nie mogły, ze względu na przybierający na obfitości deszcz, wzniecić pożaru.
Allena była cała blada, Tesuan to widział. Ta jej szyja, te piersi, te ramiona, te uda, wszystko blade. Bez wyjątku. Oboje wznowili bieg, tym razem zwiększając obroty.
- Ty durniu! Po coś mnie tutaj wlókł w Dzień Wielkoburzy? Upadłeś na głowę?! Poeta, phi! Inteligent w rzyć zasuwany, phi! – lamentowała resztkami sił Allena, przebierając w zawrotnym tempie bosymi, zgrabnymi nóżkami.
Wtem kochankowie usłyszeli za sobą rozdzierające uderzenie gromu. Brunatne grudki ziemi musnęły ich głowy, nie pozostawiając na szczęście żadnych znaczniejszych obrażeń. Gdyby któreś z nich się potknęło, padłoby od biczów Burzowego Orszaku. Niechybnie.
I oto Tesuan i Allena dopadli do lasu; w samą porę. Świat na zewnątrz ucichł. Byli bezpieczni.

*

Nie był to jednak zwykły las. Zarówno oblubieniec, jak i oblubienica o tym wiedzieli. Ba, każdy brzdąc w Calldey wiedział, że to nie był zwykły las. Bo w tym lesie wszystko było niezwykłe. Od flory i fauny począwszy, na atmosferze i ogólnym wrażeniu skończywszy. Ten las to Seyland Akhri. Wielowiekowa tradycja caldeyska traktowała o Seyland Akhri dosyć obszernie i szczegółowo. W skrócie: nieważne, czy było się ze wsi, z miasta, miasteczka czy mieszkało głęboko w ziemi. Jedyny znany wymóg stanowiło urodzenie się w szlachetnym państwie Calldey. Wówczas i tylko wówczas można było dostąpić udziału w mającej swe początki w zamierzchłych, niejasnych już czasach tradycji. A raczej obrządku matrymonialnym. Każdy obywatel Calldey miał prawo i obowiązek zabrać swą wybrankę do magicznej puszczy Seyland Akhri i w jej gąszczu dokonać świętej ceremonii defloracji. Całość przebiegała bajkowo, cudownie, magicznie, wyjątkowo, w nadprzyrodzony sposób. I to wcale nie dlatego, że do czarodziejskiej puszczy wchodziło się tylko raz. Po pomyślnym ukończeniu intymnego procesu defloracji dziewczyna stawała się jednocześnie kobietą i małżonką swego wybranka. Duchy i bóstwa z Seyland Akhri zwykły dopilnowywać naturalnego porządku całej rzeczy… Gdyby jednak coś poszło nie po myśli bogini – matki Eclibe…

*
-Najdroższa Alleno, pociecho mego nędznego żywota, żywicielko mej wiecznie niezaspokojonej duszy! Wstyd mi za chutliwą mą naturę, którą ku nieustającemu utrapieniu wyssałem z mlekiem matki, za błogosławieństwem arcymądrej Eclibe… Azali nie wyrzekam się człowieczeństwa. Oświadczam ci, miła moja, że z serca całego pragnę resztę mej ziemskiej wędrówki u twego boku odbyć. Z tego też powodu przywiodłem cię tutaj, do świętego Seyland Akhri, o włos unikając zguby od gniewu Burzowego Orszaku. W tejże błogosławionej, mistycznej kniei pragnę, za twą niezbędną aprobatą, poddać się tradycyjnemu przedmałżeńskiemu procederowi…
-Chcesz się chędożyć- bezpośrednio, bezwstydnie, brutalnie, a przy tym całkiem poważnie skonstatowała Allena.
Tesuana zwaliło z nóg profanujące uproszczenie głębokiego sedna jego barwnego monologu, który układał przez ostatni kwadrans. Morderczy kwadrans. Ale w głowie poety nie było miejsca na bezwzględnie krytyczne, choć jak najbardziej właściwe słowa, takie jak „bezczelność”, „prostactwo” czy „prymitywność”. Te, a nawet gorsze określenia mógłby bez problemu odnieść do każdego, ale nie do Alleny. Żywicielki jego wiecznie niezaspokojonej duszy.
-No… tak. Powiedzmy, że to się zgadza. – z widocznym trudem bąknął Tesuan.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
-Mój drogi, nie musiałeś się w tym przypadku wysilać na te piękne mowy. Przecie wiem, po coś mnie tu trzy staje targał, nad głową mając Burzowy Orszak! Gdyby mój tatko mameczkę próbował na ożenek namówić takimi fanaberyjami, dawno by mu kuśka zwiędła, nim by zdążył mnie, pierworodną, spłodzić.
Tesuan poczuł, jak krople potu spływają coraz gęstszymi potokami spod jego pach i z zaciśniętych kurczowo pięści. Zażenowanie sięgnęło zenitu, lecz nadal nie zdołało zmącić perfekcyjnego wizerunku Alleny. Który być może ona sama zarysowała. Któż to wie?
-Zrozumiałem, Alleno. Seyland Akhri czeka. Pozwolisz? – zapytał uroczyście Tesuan, po czym ukłonił się, wirując zgrabną dłonią w geście szacunku należnym damie. Obawiał się jednak, że zrobił to zbyt ceremonialnie, i mogło zostać odebrane przez dziewczynę za kolejną z jego „fanaberyj”. Grobowa twarz Alleny mówiła sama za siebie, rozwiewając precz wszelkie wątpliwości.
Allena, łagodniejąc na obliczu, położyła dziarsko dłoń na dłoni Tesuana. Po chwili oboje zniknęli w tęczowej otchłani Seyland Akhri.

*
Rozkoszna eksplozja zagrała w sercach młodych.
*
Leżeli w cieniu starego drzewa, którego delikatna, przyjemna w dotyku kora koiła ich nagie ciała. On obejmował ją ramieniem lewej ręki, drugą zaś gładził jej rozpuszczone w zupełnym nieładzie, pachnące leśną świeżością włosy. Ona… spała wtulona w jego pierś, wczepiona paznokciami w silne, męskie uda. Ten akt rodem z obrazów mistrza Ikariusa zdobiły wszechobecne girlandy kwiecistych pnączy, oplatające kochanków w subtelnym uścisku. Słoneczne promienie przeciskały się przez majestatyczne korony drzew, skupiając świetlistą wiązkę na młodym małżeństwie. Wokół było nieco ciemniej, choć nie mniej bajecznie. Gdyby Tesuan i Allena nie spali, widzieliby z pewnością, jak pod ich stopami przemykają cichcem boskie stworzonka o urzekającej prezencji. Leśną gęstwinę spowijała nietypowa mgła. Nietypowa, bo nasycona paletą barw tęczy. Owa mgła niosła ze sobą i roztaczała wokół nieziemsko przyjemną woń, której działanie na przebywających w pobliżu przypominało to, jakie znamy z afrodyzjaków. Rozkosz nie minęła ostatecznie; trwała nadal, choć pod nieco inną postacią. Leżący mogli oddawać się słodkiej drzemce niemal w nieskończoność, bo czas w Seyland Akhri funkcjonował na zupełnie innych zasadach: czasem się zatrzymywał, a czasem…
*
Nic, tylko gładzić twe płomienne lico.
Nic, tylko patrzeć, jak oczy się świecą.
Nic, tylko czekać na poranne tchnienie
I nieść za ciebie dnia nowego brzemię.

Nic, tylko poić duszę twoim słowem
I na skinienie kornie chylić głowę.
Nic, tylko wiernie tuż za tobą kroczyć,
Choćby stopy miały krwią obficie brocz…

*
-Co to do kurwy nędzy było? – wrzasnęła Allena, wyrywając się energicznie z ramion poety. Tesuan nie był do końca pewien, które brzmienie dotkliwiej zraniło jego wrażliwe uszy artysty: przerażający, rynsztokowy odzew jego ukochanej, czy też wibrujący, upiorny ryk, wydobywający się jakby spod ziemi…
-Czemuś taki zadziwowany? Nie słyszałeś? Musiałeś słyszeć! – rozpaczała spazmatycznie rozedrgana Allena.
-Owszem, słyszałem. I nie spodobał mi się ów ryk, tym bardziej że przerwał nam cudowną drzemkę. Ale nie gorączkuj się tak, najdroższa. Nic nam nie grozi, zapewniam cię. Sama mówiłaś, że w dzieciństwie babka czytała ci do poduszki „Podania i klechdy kaldejskie”. W rozdziale o Seyland Akhri zawarto wszelkie związane z owym lasem informacje, zarówno o samym rytuale, jak i o legendarnym gadzie, stojącym rzekomo na straży czystości i świętości związków małżeńskich, pożerając tych tylko współnowożeńców, którzy dopuścili się krzywoprzysięstwa i profanacji tegoż błogosławionego obrzędu. Widzisz? Nie masz się czego obawiać!
Allena z widocznym trudem przełknęła ślinę, tłumiąc szarpiące jej wydatnym, dziewczęcym karkiem emocje.
I w tym momencie… Upstrzona złocistym kwieciem ziemia zatrzęsła się pod ich stopami, a po chwili między Tesuanem a Alleną utworzyła się drobna, ledwie dostrzegalna szparka. Szparka rosła na oczach kochanków wzdłuż i wszerz, aż na dobre oddzieliła ich od siebie. Płyta ziemi, na której stała Allena, osunęła się w niewytłumaczalny sposób nieco poniżej płyty Tesuana. Dziewczyna zapiszczała tak przenikliwie, że przyglądające się nierozumiejącymi oczyma kazanki poderwały się z wrzaskiem do lotu. Opuszczone przez nie drzewa pod wpływem niestabilnego podłoża gięły się we wszystkie strony; jedno, które stało najbliżej Alleny, odchyliło się dosyć znacznie i zaczęło z coraz większą prędkością opadać prosto na Tesuana. Przerażony, lecz zachowujący zimną krew młodzieniec zachwiał się na nogach i już gotów był odskoczyć w bok, gdy monumentalne, drewniane cielsko uderzyło z impetem o urwisko, na którym stał, zatrzymując tym samym swą niszczycielską moc; poziom, na którym stała Allena, a z którego wyrastało drzewo, był już bowiem o wiele niżej. Drzewo uczepiło się masywnymi, palczastymi gałęziami o krawędź. Potężny konar z głośnym chrzęstem wyciągnął swe korzenie z ziemi, przywarł w zupełności do dopiero co utworzonego klifu i zawisł w bezruchu. Tesuan, którego oczy przez ostatnie, swoją drogą najdłuższe w jego życiu, dwie sekundy były szczelnie zamknięte, nieufnie otworzył je i odetchnął z ulgą. Zaraz zaczął szukać Alleny. Słyszał jej nieustający, lecz nieco słabnący pisk, więc ostrożnie wychylił się zza krawędzi, w miejscu, gdzie uprzednio ziemia rozdarła się wpół, i spojrzał w dół. Allena na niewielkim płacie ziemi spadała w dół, coraz niżej i niżej. Prawa fizyki przyciągnęły delikatną pupę dziewczyny i bezceremonialnie uderzyły nią o podłoże. Zapłakana Allena patrzyła tylko w górę, na przerażonego, malejącego Tesuana, i krzyczała z całych sił, które słabły z sekundy na sekundę: „Teeeeesuuuuuaaaaaanieeeeeee!!!”…

*

Allena powoli, lękliwie rozwarła powieki. Niewiele zobaczyła, bo pył uporczywie wiercił jej w oczach, prowokując obfite łzawienie. Delikatnie przetarła oczy dłońmi i nadludzkim wysiłkiem pobudziła obolałe w wyniku upadku mięśnie do pracy. Osiniaczone, choć boskie, nagie ciało kobiety dźwignęło się.  Pomieszczenie, w jakim się znajdowała, a raczej jego półmroczne oświetlenie nie przeszkadzało w próbie oględzin. Ów półmrok gwarantowały rozmieszczone na ziemi symetrycznie, jarzące się seledynowym blaskiem grzybopodobne twory. Dziewczyna spojrzała w górę. Ujrzała daleki na co najmniej kilometr otwór, wydrążony niewątpliwie w wyniku jej spadania. Ale.. Jak to w ogóle możliwe?- myślała. Szybko o swych rozterkach zapomniała i przeszła do penetracji wnętrza, do którego wpadła. Rozglądała się dokoła powoli, z pewną gorliwością świdrując wzrokiem każdy napotkany szczegół. Tu potężne, złowieszczo wyglądające głazy, tam drobne, filigranowe kamyczki. Gdzieniegdzie z sufitu zwisały zwężające się od góry kamienne sople, gdzie indziej ich odpowiedniki odwrócone do góry nogami, wyrastające z ziemi. Granic pomieszczenia Allena nie mogła wypatrzeć, wszystko poza promieniem dwudziestu metrów od niej spowijał gęsty mrok. To była jaskinia, ten fakt nie ulegał żadnej wątpliwości, ale bardzo nietypowa. Allena zapomniała o strachu, chłonąc łapczywie tak fascynującą dla niej, tak nową i odkrywczą formę ukształtowania terenu. Postąpiła kilka kroków naprzód, omijając zręcznie leżące u jej bosych, poranionych stóp gałęzie i odłamki gleby. Zaciekawiona, podeszła do jednego ze stalaktytów. Ten różnił się nieco od pozostałych; był popielaty, wygładzony, jakby krótszy. Niepewnie wyciągnęła przed siebie dłoń i powoli zbliżyła ją do stalaktytu. Był przyjemny w dotyku, bardzo ciepły, co wydało się Allenie co najmniej osobliwe. Swoje dziwowanie się rozwiewała faktem, iż nigdy wcześniej czegoś podobnego nie widziała.
Wtem… Usłyszała ryk, ten sam, co na górze, tym razem o setki decybeli głośniejszy. W twarz wionął jej cuchnący, wiercący w nosie i przyprawiający o gęsią skórkę odór. Odruchowo odwracając głowę w tył poczuła, jak z zaciśniętej kurczowo dłoni zwisający sopel sam się wyślizguje…

*

Allena stała sparaliżowana, zasłaniając dłońmi przemarznięte piersi. Stopy niemal przykleiły się do podłoża, uniemożliwiając dziewczynie jakikolwiek ruch. Usta zrazu delikatnie drgały, następnie, podążając za ruchem szczęki, gwałtownie chybotały, a w ostatecznej fazie zastygły półotwarte.
Vis a vis Alleny wyrósł ogromny, pokryty nastroszonymi łuskami, malachitowy łeb. Łeb ów prezentował się zabójczo dzięki masywnej, szeroko rozwartej paszczęce, w której dwa rzędy mlecznobiałych włóczni błyszczały złowieszczo, będąc najwyraźniej w najwyższej gotowości do zadania dźgnięcia.
Strwożona dziewczyna podniosła oczy odrobinę wyżej, byle by tylko nie patrzeć w tę ohydną gębę. Nie od razu zdała sobie sprawę, jak wielki błąd popełniła.
Oczy jej natrafiły na dwoje hipnotycznie wlepionych w nią, bursztynowych ślepi.
Allena poczuła, jak stopniowo jej umysł ogarnia ciemność. Serce skurczyło się, jakby powodowane silnym impulsem elektrycznym.
I wtedy zobaczyła…
-Nie krzyw się tak- przemówił demonicznym basem gad.-To tylko twoje doczesne życie.

*
Tesuan, przyodziawszy się godnie i pospiesznie, zsunął się ostrożnie w otchłań po niekończącej się lianie, którą dostrzegł dosyć prędko, zwisającą jak gdyby nigdy nic z jedynego w pobliżu drzewa, które ostało się po niefortunnym zdarzeniu niewzruszone.
Najpierw ogarnął go niepokój, zaraz potem niekryte zauroczenie i fascynacja. Kroczył teraz długim na ćwierć mili korytarzem o stosunkowo niskim sklepieniu. Co w tym takiego niezwykłego? Ano, korytarz ten w całości, co do milimetra, wykonany był ze szczerego złota, które oślepiało stąpającego po niej feralnego pana młodego.
Tesuan szedł blisko lewej ściany, jeżdżąc delikatnymi, nie oswojonymi z fizyczną pracą palcami w miejscach spojenia złotych płyt.
-Co też widzą moje oczy? Jawa to, czy może sen? Czyżbym nadal słodko drzemał u boku mojej… Allena!-Tesuan wyrwał się z władczego amoku i pobiegł co sił przed siebie, aż do wylotu złotego korytarza, i zatrzymał się. Korytarz wpadał bowiem do kolosalnej, zbudowanej z tegoż samego, tak łapczywie i zachłannie pożądanego przez ludzi przeklętego tworzywa, komnaty. To, co jednak uderzyło Tesuana, to fakt, że była ona zupełnie pusta, za wyjątkiem…
-Smok!!! Ostaw moją kobietę, ty przebrzydłe, oślizgłe, odrażające, wstrętne, szpetne, ohydne, obskurne, obmierzłe, paskudne…
-Ha!-przerwał stwór, który trzymał w szponiastej łapie Allenę, wiercącą się i wijącą w wyjątkowo naiwnej wierze. – Ty to jesteś rzeczowy. Od razu widać, że poeta! Ale powściągnijmy emocje. Dokończ: bla-bla-bla, paskudne-co?
Tesuan mierzył bestię niewzruszonym, wyzywającym spojrzeniem.
-Co? Co? Ścierwo! O!
Smok ostentacyjnie, groteskowo wręcz zgiął potężne cielsko wpół, zakrywając się wolną łapą i trzepocząc szerokimi, błonowatymi skrzydłami.
-Auć! Ależ to zabolało! Ale, ale… Nie gorączkuj się, paniczu. I nie próbuj się dłużej oszukiwać. Doskonale wiesz, co się teraz dzieje. Ty, jaśnie oświecony, oczytany mąż na pewno czytał kaldejskie…
-Owszem, czytałem.- Tesuan złagodniał na obliczu wsutek czarującego głosu smoka, który na dodatek karmił obficie jego intelektualny żołądek błyskotliwą i nietuzinkową konwersacją. ..I w tym samym momencie poeta przejrzał na oczy. Rześkość i witalność zawitały do jego umysłu, pobudzając neurony do zdwojonej pracy. –Ale nie uwierzę, że Allena… Moja Allena…
Tesuan przerwał na moment prowokującą kwestię, po czym spojrzał na zrezygnowaną w próbie ucieczki dziewczynę. Ta odwróciła wzrok. Gdyby nie była tak zadyszana i spocona, można by było zobaczyć, jak czerwieni się na dowód winy.
-To dziwka. Do tego wyjątkowo wyrachowana dziwka. –dokończył smok. -Przewielmożna Eclibe mi świadkiem, że takiej dziwki jeszczem nie widział, a wiele dziwek mnie tu… odwiedza, hehe… Nadal się nadziwkować… Nadziwować nie mogę, jaka dziwka z tej dziwki.
Allena odważyła się na desperacki, choć lekkomyślny, i, w obecnej sytuacji zupełnie zbędny, ruch.
-Tesuanie! Mój umiłowany Tesuanie! Mężu mój! Ja… Ja… to prawda, co pan smok mówi, ale ja tylko ciebie kocham! Cóż, że nie pierwsze to było chędożonko…
-Nie pogrążaj się. Wydawało mi się, że cię kocham. Teraz jednak wiem, jak bardzo się pomyliłem. Jak mogłaś… Jak mogłaś tak podle spierdolić moją wizytę w Seyland Akhri, która miała być tą jedyną!
Smok mruknął coś pod nozdrzami, wypuścił z nich gęstą parę i wyszczerzył kły w karykaturalnym, choć całkiem serdecznym uśmiechu.
Allena kontynuowała, czując, jak jej talię coraz mocniej zakleszcza malachitowe łapsko.
-Nie mogę bez ciebie żyć! Nie mogę, słyszysz?! Słyszysz, ty w rzyć zasuwany wierszokleto?!
Smok spojrzał na Tesuana pytająco, a ten przyzwalająco skinął głową.
-No cóż. Chyba rzeczywiście nie możesz żyć beze mnie.
Zachrupało, zatrzeszczało, zaświszczało.
Nagie truchło kobiety, zwolnione z morderczego uścisku, opadło bezładnie na złotą posadzkę, z tym że niestety nie w jednym kawałku. Tors leżał gdzieś tam, wylewały się z niego poskręcane jelita. Zmasakrowana część miednicy z nogami wylądowała nieopodal.
Jak to jest, że złoto tak patetycznie i dostojnie komponuje się z krwią?

*
-Nie dąsaj się, poeto. – rzekł smok. – Nie na darmo jest mi dana moc błogosławionej Eclibe. Nie bez kozery stoję na straży Seyland Akhri i jego świętego obrządku. Wiedz tedy, Tesuanie, że jest ci pisana prawdziwa miłość. Im mniej będziesz o niej rozmyślał i tęsknił do niej, tym rychlej ona nadejdzie.
-Porządny z ciebie smok, smoku… Dziękuję, że za twoim pośrednictwem uchylony mi został rąbek wielkiej, mistycznej tajemnicy… Mogę zapytać, jak brzmi twoje imię? O ile takowe posiadasz.
-Owszem, posiadam. Imię moje brzmi: Fergivar.

Fergivar przysiadł na zadzie, splunął ognistą flegmą na złote płytki, tworząc w ten sposób coś w rodzaju ogniska, i szczelnie otulił Tesuana skrzydłami.
Opowiadali sobie przeróżne historie. Niektóre wyssane z palca, choć umiejętnie zaadaptowane i urzeczywistnione, inne autentyczne, z życia wzięte. Charakter tychże opowieści nie był istotny; wszak w każdej historii istnieje ziarenko prawdy. Czasem naprawdę malutkie, czasem zagrzebane we wnętrzu góry – trzeba wówczas pracy i cierpliwości, by owo ziarenko wydobyć. Najważniejsze jest jednak to, że dwa niezaspokojone umysły chłonęły zapalczywie każde słowo, które niosło się wśród głuchych, zimnych ścian złotej komnaty.
Trwało to może godzinę, może pięć…
Czas w Seyland Akhri funkcjonował na zupełnie innych zasadach: czasem się zatrzymywał, a czasem…

***