Zobaczył Allenę, gdy ta wybiegała
podniecona z izby, kurczowo trzymając w ręku bukiet różnokolorowych polnych
kwiatów. Miała na sobie zwiewną, lnianą sukienkę, której ramiączka co i rusz
opadały na boki, jakby nad wyraz się z czymś spieszyły. Aksamitna czerwona
kokarda wplatała się w upięte w długi kucyk połyskujące kasztanowe włosy.
Dziewczyna sunęła boso po wiejskiej drożynie, mijała chatki i stoły
ciesielskie, mężczyzn pasących krowy oraz kobiety piorące zabrudzone koszule w
okalającej wieś rzeczce. Allena gnała z wiatrem, jej kucyk falował na lewo i
prawo, jej sukienka odsłaniała w biegu najpiękniejsze partie ciała, jej jędrne,
nieskrępowane niczym piersi wędrowały pod warstwą lnu to w górę, to w dół, a
bukiecik... Bukiecik po prostu z dłoni nie wypadał.
Tesuan stał w pewnym oddaleniu, na
niewielkim wzgórzu. Stał i patrzył, jak oto zbliża się do niego własna
ukochana, jak bosko i lekko się porusza, niczym łania w dziewiczym zakątku.
Tesuan nie mógł tego czuć, ale wydawało mu się, że czuje, jak każdy wywołany
przez falisty ruch delikatnej sukni podmuch powietrza uderza go intensywnie w
policzki. Które, swoją drogą, mocno zdążyły się już zarumienić. Tak więc krew
Tesuana skupiła się w trzech zasadniczych ośrodkach.
Allena dotarła na wzgórze, do ukochanego.
Rzuciła mu się w objęcia z takim impetem, że Tesuan omal nie upadł. I zrazu
pożałował, że tak się nie stało, wyobraził sobie bowiem pontencjalny stopień
intymności konktaktu, do którego niestety nie doszło. Ale nic straconego, w
końcu...
-Dokąd idziemy, mój miły? - wysapała
ździebko spocona Allena, po czym zachichotała uwodzicielsko. Widocznie rozbawił
ją widok wrzącego i kipiącego Tesuana.
-Alleno... Jest pewne miejsce, w które
chciałbym cię zabrać... - z nieludzkim trudem wykrztusił z siebie kochanek,
poprawiając przy tym nerwowo skórzany pasek na swej tunice w kolorze kory
drzewnej.
-No, tego ja się domyślam. Pytam, gdzie?
- dziewczyna zatrzepotała ostentacyjnie rzęsami i przekręciła się w miejscu,
tak że jej długi, pociągły kucyk z niespodziewaną wręcz gracją i subtelnością
wylądował pośrodku dwóch półkul, tuż pod szyją, pod delikatnym wcięciem sukienki,
gdzie ostatecznie ugrzązł. - No, mój miły, gdzie mnie zabierzesz? I nie krztuś
się tak, proszę, wszak jesteś poeta! Wiem przecie, jak ty gadać potrafisz. Ha,
a jak mądrze! Ale, ale! Co tam chowasz za plecami? Czyżby to...
-Napisałem dla ciebie poemat, najdroższa.
- odrzekł niezwłocznie Tesuan, zasugerowawszy się w sumie jasnym, choć
chaotycznie odwrotnym porządkiem zadanych mu pytań. – Ja… Nie mogę dłużej
czekać, Alleno! Całe moje żałosne życie czekałem na ciebie i tylko na ciebie!
Zapewne się już domyślasz, co to za miejsce…
Allena westchnęła ukradkiem. Domyślała
się.
-Niech będzie, prowadź. A, te kwiatki są
dla ciebie, Tesuanie! - mówiąc to Allena wręczyła ukochanemu bukiet. Tesuan,
jak Caldejska tradycja nakazywała, splótł dłonie, tworząc niewielki otwór, do
którego po chwili ów bukiet wsadziła dziewczyna. Tesuan, postępując zgodnie z
tradycyjną instrukcją, powąchał kwieciste naręcze i, jak gdyby nigdy nic,
wyrzucił je za siebie. Bukiecik upadł na rosnące kolorowe roślinki. Jakże
wymowny gest: powrót do korzeni, do domu, do pierwotnej formy. Zaiste: tradycja
- rzecz święta.
-Doprawdy, Alleno, nie ma na tym ziemskim
ugorze większego skarbu, niż ty! Nie ma słów, które można by sklecić, by opisać
twój urok i czar, jakie na mnie rzuciłaś. Nie ma... Lepiej już chodźmy. - Tesuan
opamiętał się, czując narastające do granic niemożliwości ciśnienie, które tym
razem brało się z dwóch ośrodków. Jednym z nich była zniecierpliwiona i
rozpalona Allena. Z tymi wszystkimi przymiotami.
Para chwyciła się za ręce. Wieśniacy z
dołu odprowadzali młodych wzrokiem, zasłaniając strudzonymi rękoma skropione
potem czoła przed słońcem, którego promienie tego poranka raziły dosyć
dotkliwie. Odprowadzali do momentu, gdy tamci ostatecznie zniknęli za górką,
schodząc z niej z drugiej strony. Chwila rozrywki dla kmieci dobiegła końca.
Teraz musieli wracać do pracy w gospodarstwie, do odrabiania pańszczyzny. Do
prozy gorzkiego życia.
Co do pogody, nie długo miała ona jeszcze
potrwać.
*
Tesuan i Allena szli niezbyt pospiesznie,
racząc się kojącym zapachem złocistych pól i nadstawiając ucha dla wszechobecnych
dźwięków emitowanych przez łasotuszki i kazanki, najczęściej spotykane w
Calldey ptaki. Odgłosy te były raczej skrzekliwe i nieprzyjemne, ale tylko dla
cudzoziemców. Wpasowały się już one na dobre w klimat tej krainy, przez co uszy
Calldeyan tolerowały, a nawet z nieprzymuszoną chęcią je chłonęły. Stosunkowo
niewielkie ciemne ciałka ptaków przewijały się nie tylko nad idącymi, ale także
u ich stóp: dreptały wesoło po ziemi i wygrzebywały z niej co bardziej oślizgłe
robaki. Nie zebrane jeszcze płody rolne również były czynnikiem przykuwającym
ich uwagę, przyciągającym je na pola.
Allena w pewnym momencie puściła rękę
kochanka i oddaliła się, tonąc w ciepłych odmętach zbóż.
-Znajdź mnie! – pełen nieskrywanego
podniecenia głos dziewczyny podziałał na Tesuana jak flakonik z miłosnym
napojem autorstwa mistrza Hambolga, najskuteczniejszy, niekwestionowany lider
wśród afrodyzjaków nie tylko w Calldey, ale i w sąsiednich państwach: Neyren,
Ungerfay i Dertheregg. Poeta jął rozglądać się znacząco, udając dezorientację,
by dodać zaistniałej spontanicznie sytuacji nutkę pożądanej pikanterii. Budując
napięcie, Tesuan młócił rękami kłosy zboża na prawo i lewo, aż ostatecznie
zatrzymał się tuż obok leżącej pod bursztynową powłoką Alleny. Usłyszawszy
dziewczęcy chichot, Tesuan zanurkował prosto w objęcia poszukiwanej.
I wtedy na ziemię spadło uderzenie gromu.
Jak mogli się tego nie spodziewać?
Para zakończyła przedwczesne igraszki tak
szybko, jak zaczęła i zerwała się na równe nogi. Tesuan raz jeszcze chwycił swą
ukochaną za rękę i szybkim truchtem wywiódł na miedzę, która rozciągała się po
linii prostej mniej więcej tam, gdzie pierwotnie mieli zmierzać. Nie zwalniając
z uścisku zwartych dłoni, młodzi rzucili się biegiem na łeb na szyję, nie
opuszczając jednak miedzy.
Zabłysło, zagrzmiało. Gdzieś za
uciekającymi zapalił się monumentalnych rozmiarów stóg siana. A niebo… Niebo
nabierało coraz bardziej ponurych i przytłaczających odcieni szarości, słońce
rozpłynęło się jakby momentalnie. Cumulusy coraz ciaśniej się kłębiły i również
ciemniały w oczach, tak że łasotuszki i kazanki, które masowo podrywały się z
pól do lotu, zlewały się z przestworzami w jedną, ciemną masę. Nieboskłon
przyjął teraz formę wiedźmiego kotła, z którego trzaskały błyskawice, drobnymi
strużkami opadały w dół kropelki przezroczystej substancji, a po chwili z
ciemnych przestworzy zaczęły wynurzać się budzące grozę, otulone błyskawicami
kształty, których potężna aparycja przywodziła na myśl tylko jedno.
-Burzowy Orszak! – rozpaczliwie
wychrypiał Tesuan, zatrzymawszy się na chwilę tylko po to, aby rozeznać, jakie
jest aktualne położenie jego i jego ukochanej. – To… Jak to możliwe? Dzień
Wielkoburzy wypada w pięćdziesiątym siódmym dniu od święta bogini Eclibe! Czyżby
stary Hambolg się pomylił?! Przecie on nigdy się nie myli! Dalej, Alleno!
Musimy umknąć tym demonom! Do lasu, ale już! To całkiem nieda… - tu przerwał,
bo w górze zahuczało tak potężnie, że przestraszył się nie na żarty. Ujrzał
szybujących nad sobą w nieodłącznym towarzystwie błyskawic popielatych jeźdźców
na wielkich, białych tygrysach z długimi, falistymi ogonami. Nie można było
zobaczyć twarzy jeźdźców, ale ani Tesuana, ani Alleny to nie interesowało.
Bardziej przejęli się upiornym wyposażeniem demonów; każdy z nich przyodziany
był w promienistą, emanującą szarawym światłem zbroję, każdy też dzierżył w
ledwo widocznej dłoni długi na trzydzieści stóp bicz, którym smagał we
wszystkie strony. Pioruny spadały na pola i łąki, powodując niemałe eksplozje,
lecz nie mogły, ze względu na przybierający na obfitości deszcz, wzniecić
pożaru.
Allena była cała blada, Tesuan to
widział. Ta jej szyja, te piersi, te ramiona, te uda, wszystko blade. Bez
wyjątku. Oboje wznowili bieg, tym razem zwiększając obroty.
- Ty durniu! Po coś mnie tutaj wlókł w Dzień
Wielkoburzy? Upadłeś na głowę?! Poeta, phi! Inteligent w rzyć zasuwany, phi! –
lamentowała resztkami sił Allena, przebierając w zawrotnym tempie bosymi,
zgrabnymi nóżkami.
Wtem kochankowie usłyszeli za sobą
rozdzierające uderzenie gromu. Brunatne grudki ziemi musnęły ich głowy, nie
pozostawiając na szczęście żadnych znaczniejszych obrażeń. Gdyby któreś z nich
się potknęło, padłoby od biczów Burzowego Orszaku. Niechybnie.
I oto Tesuan i Allena dopadli do lasu; w
samą porę. Świat na zewnątrz ucichł. Byli bezpieczni.
*
Nie był to jednak zwykły las. Zarówno
oblubieniec, jak i oblubienica o tym wiedzieli. Ba, każdy brzdąc w Calldey
wiedział, że to nie był zwykły las. Bo w tym lesie wszystko było niezwykłe. Od
flory i fauny począwszy, na atmosferze i ogólnym wrażeniu skończywszy. Ten las
to Seyland Akhri. Wielowiekowa tradycja caldeyska traktowała o Seyland Akhri
dosyć obszernie i szczegółowo. W skrócie: nieważne, czy było się ze wsi, z
miasta, miasteczka czy mieszkało głęboko w ziemi. Jedyny znany wymóg stanowiło
urodzenie się w szlachetnym państwie Calldey. Wówczas i tylko wówczas można
było dostąpić udziału w mającej swe początki w zamierzchłych, niejasnych już
czasach tradycji. A raczej obrządku matrymonialnym. Każdy obywatel Calldey miał
prawo i obowiązek zabrać swą wybrankę do magicznej puszczy Seyland Akhri i w
jej gąszczu dokonać świętej ceremonii defloracji. Całość przebiegała bajkowo,
cudownie, magicznie, wyjątkowo, w nadprzyrodzony sposób. I to wcale nie
dlatego, że do czarodziejskiej puszczy wchodziło się tylko raz. Po pomyślnym
ukończeniu intymnego procesu defloracji dziewczyna stawała się jednocześnie
kobietą i małżonką swego wybranka. Duchy i bóstwa z Seyland Akhri zwykły
dopilnowywać naturalnego porządku całej rzeczy… Gdyby jednak coś poszło nie po
myśli bogini – matki Eclibe…
*
-Najdroższa Alleno, pociecho mego
nędznego żywota, żywicielko mej wiecznie niezaspokojonej duszy! Wstyd mi za
chutliwą mą naturę, którą ku nieustającemu utrapieniu wyssałem z mlekiem matki,
za błogosławieństwem arcymądrej Eclibe… Azali nie wyrzekam się człowieczeństwa.
Oświadczam ci, miła moja, że z serca całego pragnę resztę mej ziemskiej
wędrówki u twego boku odbyć. Z tego też powodu przywiodłem cię tutaj, do
świętego Seyland Akhri, o włos unikając zguby od gniewu Burzowego Orszaku. W
tejże błogosławionej, mistycznej kniei pragnę, za twą niezbędną aprobatą,
poddać się tradycyjnemu przedmałżeńskiemu procederowi…
-Chcesz się chędożyć- bezpośrednio,
bezwstydnie, brutalnie, a przy tym całkiem poważnie skonstatowała Allena.
Tesuana zwaliło z nóg profanujące
uproszczenie głębokiego sedna jego barwnego monologu, który układał przez
ostatni kwadrans. Morderczy kwadrans. Ale w głowie poety nie było miejsca na
bezwzględnie krytyczne, choć jak najbardziej właściwe słowa, takie jak
„bezczelność”, „prostactwo” czy „prymitywność”. Te, a nawet gorsze określenia
mógłby bez problemu odnieść do każdego, ale nie do Alleny. Żywicielki jego
wiecznie niezaspokojonej duszy.
-No… tak. Powiedzmy, że to się zgadza. –
z widocznym trudem bąknął Tesuan.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
-Mój drogi, nie musiałeś się w tym
przypadku wysilać na te piękne mowy. Przecie wiem, po coś mnie tu trzy staje
targał, nad głową mając Burzowy Orszak! Gdyby mój tatko mameczkę próbował na
ożenek namówić takimi fanaberyjami, dawno by mu kuśka zwiędła, nim by zdążył
mnie, pierworodną, spłodzić.
Tesuan poczuł, jak krople potu spływają
coraz gęstszymi potokami spod jego pach i z zaciśniętych kurczowo pięści.
Zażenowanie sięgnęło zenitu, lecz nadal nie zdołało zmącić perfekcyjnego
wizerunku Alleny. Który być może ona sama zarysowała. Któż to wie?
-Zrozumiałem, Alleno. Seyland Akhri
czeka. Pozwolisz? – zapytał uroczyście Tesuan, po czym ukłonił się, wirując
zgrabną dłonią w geście szacunku należnym damie. Obawiał się jednak, że zrobił
to zbyt ceremonialnie, i mogło zostać odebrane przez dziewczynę za kolejną z
jego „fanaberyj”. Grobowa twarz Alleny mówiła sama za siebie, rozwiewając precz
wszelkie wątpliwości.
Allena, łagodniejąc na obliczu, położyła
dziarsko dłoń na dłoni Tesuana. Po chwili oboje zniknęli w tęczowej otchłani
Seyland Akhri.
*
Rozkoszna eksplozja zagrała w sercach
młodych.
*
Leżeli w cieniu starego drzewa, którego
delikatna, przyjemna w dotyku kora koiła ich nagie ciała. On obejmował ją
ramieniem lewej ręki, drugą zaś gładził jej rozpuszczone w zupełnym nieładzie,
pachnące leśną świeżością włosy. Ona… spała wtulona w jego pierś, wczepiona
paznokciami w silne, męskie uda. Ten akt rodem z obrazów mistrza Ikariusa
zdobiły wszechobecne girlandy kwiecistych pnączy, oplatające kochanków w
subtelnym uścisku. Słoneczne promienie przeciskały się przez majestatyczne
korony drzew, skupiając świetlistą wiązkę na młodym małżeństwie. Wokół było
nieco ciemniej, choć nie mniej bajecznie. Gdyby Tesuan i Allena nie spali,
widzieliby z pewnością, jak pod ich stopami przemykają cichcem boskie
stworzonka o urzekającej prezencji. Leśną gęstwinę spowijała nietypowa mgła.
Nietypowa, bo nasycona paletą barw tęczy. Owa mgła niosła ze sobą i roztaczała
wokół nieziemsko przyjemną woń, której działanie na przebywających w pobliżu
przypominało to, jakie znamy z afrodyzjaków. Rozkosz nie minęła ostatecznie;
trwała nadal, choć pod nieco inną postacią. Leżący mogli oddawać się słodkiej
drzemce niemal w nieskończoność, bo czas w Seyland Akhri funkcjonował na
zupełnie innych zasadach: czasem się zatrzymywał, a czasem…
*
Nic, tylko gładzić twe płomienne lico.
Nic, tylko patrzeć, jak oczy się świecą.
Nic, tylko czekać na poranne tchnienie
I nieść za ciebie dnia nowego brzemię.
Nic, tylko poić duszę twoim słowem
I na skinienie kornie chylić głowę.
Nic, tylko wiernie tuż za tobą kroczyć,
Choćby stopy miały krwią obficie brocz…
*
-Co to do
kurwy nędzy było? – wrzasnęła Allena, wyrywając się energicznie z ramion poety.
Tesuan nie był do końca pewien, które brzmienie dotkliwiej zraniło jego
wrażliwe uszy artysty: przerażający, rynsztokowy odzew jego ukochanej, czy też
wibrujący, upiorny ryk, wydobywający się jakby spod ziemi…
-Czemuś
taki zadziwowany? Nie słyszałeś? Musiałeś słyszeć! – rozpaczała spazmatycznie
rozedrgana Allena.
-Owszem,
słyszałem. I nie spodobał mi się ów ryk, tym bardziej że przerwał nam cudowną
drzemkę. Ale nie gorączkuj się tak, najdroższa. Nic nam nie grozi, zapewniam
cię. Sama mówiłaś, że w dzieciństwie babka czytała ci do poduszki „Podania i
klechdy kaldejskie”. W rozdziale o Seyland Akhri zawarto wszelkie związane z
owym lasem informacje, zarówno o samym rytuale, jak i o legendarnym gadzie,
stojącym rzekomo na straży czystości i świętości związków małżeńskich,
pożerając tych tylko współnowożeńców, którzy dopuścili się krzywoprzysięstwa i
profanacji tegoż błogosławionego obrzędu. Widzisz? Nie masz się czego obawiać!
Allena z
widocznym trudem przełknęła ślinę, tłumiąc szarpiące jej wydatnym, dziewczęcym
karkiem emocje.
I w tym
momencie… Upstrzona złocistym kwieciem ziemia zatrzęsła się pod ich stopami, a
po chwili między Tesuanem a Alleną utworzyła się drobna, ledwie dostrzegalna
szparka. Szparka rosła na oczach kochanków wzdłuż i wszerz, aż na dobre
oddzieliła ich od siebie. Płyta ziemi, na której stała Allena, osunęła się w
niewytłumaczalny sposób nieco poniżej płyty Tesuana. Dziewczyna zapiszczała tak
przenikliwie, że przyglądające się nierozumiejącymi oczyma kazanki poderwały
się z wrzaskiem do lotu. Opuszczone przez nie drzewa pod wpływem niestabilnego
podłoża gięły się we wszystkie strony; jedno, które stało najbliżej Alleny,
odchyliło się dosyć znacznie i zaczęło z coraz większą prędkością opadać prosto
na Tesuana. Przerażony, lecz zachowujący zimną krew młodzieniec zachwiał się na
nogach i już gotów był odskoczyć w bok, gdy monumentalne, drewniane cielsko
uderzyło z impetem o urwisko, na którym stał, zatrzymując tym samym swą
niszczycielską moc; poziom, na którym stała Allena, a z którego wyrastało
drzewo, był już bowiem o wiele niżej. Drzewo uczepiło się masywnymi,
palczastymi gałęziami o krawędź. Potężny konar z głośnym chrzęstem wyciągnął
swe korzenie z ziemi, przywarł w zupełności do dopiero co utworzonego klifu i
zawisł w bezruchu. Tesuan, którego oczy przez ostatnie, swoją drogą najdłuższe
w jego życiu, dwie sekundy były szczelnie zamknięte, nieufnie otworzył je i
odetchnął z ulgą. Zaraz zaczął szukać Alleny. Słyszał jej nieustający, lecz
nieco słabnący pisk, więc ostrożnie wychylił się zza krawędzi, w miejscu, gdzie
uprzednio ziemia rozdarła się wpół, i spojrzał w dół. Allena na niewielkim
płacie ziemi spadała w dół, coraz niżej i niżej. Prawa fizyki przyciągnęły
delikatną pupę dziewczyny i bezceremonialnie uderzyły nią o podłoże. Zapłakana
Allena patrzyła tylko w górę, na przerażonego, malejącego Tesuana, i krzyczała
z całych sił, które słabły z sekundy na sekundę:
„Teeeeesuuuuuaaaaaanieeeeeee!!!”…
*
Allena
powoli, lękliwie rozwarła powieki. Niewiele zobaczyła, bo pył uporczywie
wiercił jej w oczach, prowokując obfite łzawienie. Delikatnie przetarła oczy
dłońmi i nadludzkim wysiłkiem pobudziła obolałe w wyniku upadku mięśnie do
pracy. Osiniaczone, choć boskie, nagie ciało kobiety dźwignęło się. Pomieszczenie, w jakim się znajdowała, a raczej
jego półmroczne oświetlenie nie przeszkadzało w próbie oględzin. Ów półmrok
gwarantowały rozmieszczone na ziemi symetrycznie, jarzące się seledynowym
blaskiem grzybopodobne twory. Dziewczyna spojrzała w górę. Ujrzała daleki na co
najmniej kilometr otwór, wydrążony niewątpliwie w wyniku jej spadania. Ale..
Jak to w ogóle możliwe?- myślała. Szybko o swych rozterkach zapomniała i
przeszła do penetracji wnętrza, do którego wpadła. Rozglądała się dokoła
powoli, z pewną gorliwością świdrując wzrokiem każdy napotkany szczegół. Tu
potężne, złowieszczo wyglądające głazy, tam drobne, filigranowe kamyczki. Gdzieniegdzie
z sufitu zwisały zwężające się od góry kamienne sople, gdzie indziej ich
odpowiedniki odwrócone do góry nogami, wyrastające z ziemi. Granic pomieszczenia
Allena nie mogła wypatrzeć, wszystko poza promieniem dwudziestu metrów od niej
spowijał gęsty mrok. To była jaskinia, ten fakt nie ulegał żadnej wątpliwości,
ale bardzo nietypowa. Allena zapomniała o strachu, chłonąc łapczywie tak
fascynującą dla niej, tak nową i odkrywczą formę ukształtowania terenu. Postąpiła
kilka kroków naprzód, omijając zręcznie leżące u jej bosych, poranionych stóp
gałęzie i odłamki gleby. Zaciekawiona, podeszła do jednego ze stalaktytów. Ten
różnił się nieco od pozostałych; był popielaty, wygładzony, jakby krótszy.
Niepewnie wyciągnęła przed siebie dłoń i powoli zbliżyła ją do stalaktytu. Był
przyjemny w dotyku, bardzo ciepły, co wydało się Allenie co najmniej osobliwe.
Swoje dziwowanie się rozwiewała faktem, iż nigdy wcześniej czegoś podobnego nie
widziała.
Wtem…
Usłyszała ryk, ten sam, co na górze, tym razem o setki decybeli głośniejszy. W
twarz wionął jej cuchnący, wiercący w nosie i przyprawiający o gęsią skórkę
odór. Odruchowo odwracając głowę w tył poczuła, jak z zaciśniętej kurczowo
dłoni zwisający sopel sam się wyślizguje…
*
Allena
stała sparaliżowana, zasłaniając dłońmi przemarznięte piersi. Stopy niemal
przykleiły się do podłoża, uniemożliwiając dziewczynie jakikolwiek ruch. Usta
zrazu delikatnie drgały, następnie, podążając za ruchem szczęki, gwałtownie
chybotały, a w ostatecznej fazie zastygły półotwarte.
Vis a vis
Alleny wyrósł ogromny, pokryty nastroszonymi łuskami, malachitowy łeb. Łeb ów
prezentował się zabójczo dzięki masywnej, szeroko rozwartej paszczęce, w której
dwa rzędy mlecznobiałych włóczni błyszczały złowieszczo, będąc najwyraźniej w
najwyższej gotowości do zadania dźgnięcia.
Strwożona
dziewczyna podniosła oczy odrobinę wyżej, byle by tylko nie patrzeć w tę ohydną
gębę. Nie od razu zdała sobie sprawę, jak wielki błąd popełniła.
Oczy jej
natrafiły na dwoje hipnotycznie wlepionych w nią, bursztynowych ślepi.
Allena
poczuła, jak stopniowo jej umysł ogarnia ciemność. Serce skurczyło się, jakby
powodowane silnym impulsem elektrycznym.
I wtedy
zobaczyła…
-Nie krzyw
się tak- przemówił demonicznym basem gad.-To tylko twoje doczesne życie.
*
Tesuan,
przyodziawszy się godnie i pospiesznie, zsunął się ostrożnie w otchłań po
niekończącej się lianie, którą dostrzegł dosyć prędko, zwisającą jak gdyby
nigdy nic z jedynego w pobliżu drzewa, które ostało się po niefortunnym
zdarzeniu niewzruszone.
Najpierw
ogarnął go niepokój, zaraz potem niekryte zauroczenie i fascynacja. Kroczył
teraz długim na ćwierć mili korytarzem o stosunkowo niskim sklepieniu. Co w tym
takiego niezwykłego? Ano, korytarz ten w całości, co do milimetra, wykonany był
ze szczerego złota, które oślepiało stąpającego po niej feralnego pana młodego.
Tesuan
szedł blisko lewej ściany, jeżdżąc delikatnymi, nie oswojonymi z fizyczną pracą
palcami w miejscach spojenia złotych płyt.
-Co też
widzą moje oczy? Jawa to, czy może sen? Czyżbym nadal słodko drzemał u boku
mojej… Allena!-Tesuan wyrwał się z władczego amoku i pobiegł co sił przed
siebie, aż do wylotu złotego korytarza, i zatrzymał się. Korytarz wpadał bowiem
do kolosalnej, zbudowanej z tegoż samego, tak łapczywie i zachłannie pożądanego
przez ludzi przeklętego tworzywa, komnaty. To, co jednak uderzyło Tesuana, to
fakt, że była ona zupełnie pusta, za wyjątkiem…
-Smok!!!
Ostaw moją kobietę, ty przebrzydłe, oślizgłe, odrażające, wstrętne, szpetne,
ohydne, obskurne, obmierzłe, paskudne…
-Ha!-przerwał
stwór, który trzymał w szponiastej łapie Allenę, wiercącą się i wijącą w wyjątkowo
naiwnej wierze. – Ty to jesteś rzeczowy. Od razu widać, że poeta! Ale
powściągnijmy emocje. Dokończ: bla-bla-bla, paskudne-co?
Tesuan
mierzył bestię niewzruszonym, wyzywającym spojrzeniem.
-Co? Co?
Ścierwo! O!
Smok
ostentacyjnie, groteskowo wręcz zgiął potężne cielsko wpół, zakrywając się
wolną łapą i trzepocząc szerokimi, błonowatymi skrzydłami.
-Auć! Ależ
to zabolało! Ale, ale… Nie gorączkuj się, paniczu. I nie próbuj się dłużej
oszukiwać. Doskonale wiesz, co się teraz dzieje. Ty, jaśnie oświecony, oczytany
mąż na pewno czytał kaldejskie…
-Owszem,
czytałem.- Tesuan złagodniał na obliczu wsutek czarującego głosu smoka, który
na dodatek karmił obficie jego intelektualny żołądek błyskotliwą i nietuzinkową
konwersacją. ..I w tym samym momencie poeta przejrzał na oczy. Rześkość i
witalność zawitały do jego umysłu, pobudzając neurony do zdwojonej pracy. –Ale
nie uwierzę, że Allena… Moja Allena…
Tesuan
przerwał na moment prowokującą kwestię, po czym spojrzał na zrezygnowaną w
próbie ucieczki dziewczynę. Ta odwróciła wzrok. Gdyby nie była tak zadyszana i
spocona, można by było zobaczyć, jak czerwieni się na dowód winy.
-To dziwka.
Do tego wyjątkowo wyrachowana dziwka. –dokończył smok. -Przewielmożna Eclibe mi
świadkiem, że takiej dziwki jeszczem nie widział, a wiele dziwek mnie tu…
odwiedza, hehe… Nadal się nadziwkować… Nadziwować nie mogę, jaka dziwka z tej
dziwki.
Allena
odważyła się na desperacki, choć lekkomyślny, i, w obecnej sytuacji zupełnie
zbędny, ruch.
-Tesuanie!
Mój umiłowany Tesuanie! Mężu mój! Ja… Ja… to prawda, co pan smok mówi, ale ja
tylko ciebie kocham! Cóż, że nie pierwsze to było chędożonko…
-Nie
pogrążaj się. Wydawało mi się, że cię kocham. Teraz jednak wiem, jak bardzo się
pomyliłem. Jak mogłaś… Jak mogłaś tak podle spierdolić moją wizytę w Seyland
Akhri, która miała być tą jedyną!
Smok
mruknął coś pod nozdrzami, wypuścił z nich gęstą parę i wyszczerzył kły w
karykaturalnym, choć całkiem serdecznym uśmiechu.
Allena
kontynuowała, czując, jak jej talię coraz mocniej zakleszcza malachitowe łapsko.
-Nie mogę
bez ciebie żyć! Nie mogę, słyszysz?! Słyszysz, ty w rzyć zasuwany
wierszokleto?!
Smok
spojrzał na Tesuana pytająco, a ten przyzwalająco skinął głową.
-No cóż.
Chyba rzeczywiście nie możesz żyć beze mnie.
Zachrupało,
zatrzeszczało, zaświszczało.
Nagie
truchło kobiety, zwolnione z morderczego uścisku, opadło bezładnie na złotą
posadzkę, z tym że niestety nie w jednym kawałku. Tors leżał gdzieś tam,
wylewały się z niego poskręcane jelita. Zmasakrowana część miednicy z nogami
wylądowała nieopodal.
Jak to
jest, że złoto tak patetycznie i dostojnie komponuje się z krwią?
*
-Nie dąsaj
się, poeto. – rzekł smok. – Nie na darmo jest mi dana moc błogosławionej
Eclibe. Nie bez kozery stoję na straży Seyland Akhri i jego świętego obrządku.
Wiedz tedy, Tesuanie, że jest ci pisana prawdziwa miłość. Im mniej będziesz o
niej rozmyślał i tęsknił do niej, tym rychlej ona nadejdzie.
-Porządny z
ciebie smok, smoku… Dziękuję, że za twoim pośrednictwem uchylony mi został
rąbek wielkiej, mistycznej tajemnicy… Mogę zapytać, jak brzmi twoje imię? O ile
takowe posiadasz.
-Owszem,
posiadam. Imię moje brzmi: Fergivar.
Fergivar
przysiadł na zadzie, splunął ognistą flegmą na złote płytki, tworząc w ten
sposób coś w rodzaju ogniska, i szczelnie otulił Tesuana skrzydłami.
Opowiadali
sobie przeróżne historie. Niektóre wyssane z palca, choć umiejętnie
zaadaptowane i urzeczywistnione, inne autentyczne, z życia wzięte. Charakter
tychże opowieści nie był istotny; wszak w każdej historii istnieje ziarenko
prawdy. Czasem naprawdę malutkie, czasem zagrzebane we wnętrzu góry – trzeba
wówczas pracy i cierpliwości, by owo ziarenko wydobyć. Najważniejsze jest
jednak to, że dwa niezaspokojone umysły chłonęły zapalczywie każde słowo, które
niosło się wśród głuchych, zimnych ścian złotej komnaty.
Trwało to
może godzinę, może pięć…
Czas w Seyland Akhri funkcjonował na
zupełnie innych zasadach: czasem się zatrzymywał, a czasem…
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz