Inne opowiadania

STAJNIA SARKODA

-Mistrzu Terkinie! Szybko! Banda złodziei wdarła się na teren miasteczka! Prędzej, bo…
-Dopiję piwo- odburknął posępnie zarośnięty, rosły mężczyzna w średnim wieku. Uzbrojony nie gorzej niż rycerz Zakonu. Najwyraźniej był powszechnie znany i szanowany, na co całkiem domyślnym dowodem mógłby być sposób, w jaki ów mąż te dwa słowa wypowiedział. Pomimo nutki znudzenia lub rutyny, można było z ust jego wyczytać możliwie najszczersze intencje, jakie tylko człowiek mógł drugiemu człowiekowi zaoferować.
Drzwi karczmy rozwarły się z impetem. Teraz, gdy całkiem nieblady promień księżyca padł na jego sylwetkę, można było coś więcej powiedzieć na temat jego prezencji. Twarz ponura, mocno zabliźniona. Człowiek doświadczony, można by rzec. Wśród gęstwiny szram i znamion wyróżniały się oczy. Oczy jego lśniące niczym klejnoty Faerii. Tak szczere, tak niewinne, tak odmienne od tego, co je otaczało.
-Mistrzu Terkinie! Są w zagrodzie! – wieśniacy byli nie lada przerażeni. Nic im jednak nie groziło, bo ich Mistrz był z nimi.
-Ruszajmy zatem- odparł uspokajająco Terkin, po czym udał się w kierunku stajni Sarkoda, nieustannie pozostając w asyście mieszkańców. A księżyc przyświecał im drogę. Stąpali niby po gwiezdnej ścieżce. Kharsum nocą… Zaklinam się, że nie ma w Faerii piękniejszego widoku, niż to właśnie boskie miasto.
Światła paliły się w domach z nadzwyczajną wręcz gorliwością. Gdzieniegdzie dostrzec było można posrebrzane lampy z herbem miasta wyrytym w trzonie, oplecione dookoła gałęziami cyprysu. Wzdłuż ulicy płynęła wąska rzeczka. Cóż za prosta rzecz, a jednak to ona dodawała całości największego uroku. Miliony świecidełek odbijały się w niej, niby dusze praprzodków mieszkańców Kharsumu, pragnących choć na chwilę dojrzeć i porozkoszować się fenomenem swojej spuścizny.
Już do uszu Terkina dolatywać zaczęły pierwsze krzyki. Nietrudno więc było dotrzeć wprost do celu. Zza tylnej bramy stajni powoli wyłoniły się cztery zakapturzone postaci. Najwidoczniej coś nie poszło po myśli złodziejaszków, gdyż kłócili się między sobą niemiłosiernie, próbując przywiązać konie do wozu. Z wnętrza dochodziły stłumione okrzyki, najprawdopodobniej wołał o pomoc zakneblowany Sarkod. Biedny facet. Życie wiódł prawe, nikomu nigdy niczego nie zawinił, a tu, proszę; jakimś szelmom zachciewa się napadać na jego stadnino-zagrodę.
-Ergkhm!!!-  nie da się wprawdzie wyrazić pisemnie ani brzmienia, ani tonu głosu Mistrza. Był to dźwięk tak skomplikowany, a zarazem tak prosty w swym przeznaczeniu, że skutecznie zwrócił uwagę pochłoniętych swym zbójeckim rzemiosłem złodziei. Natychmiast zastygli w bezruchu. Jeden z nich ze strachu potknął się i uderzył głową w zad konia, przez co potraktowany został instynktownym kopniakiem w przeponę i rżącym bluzgiem. Ot, zwierzęca natura.
-Nie jestem zbyt empatyczny w stosunku do ludzi waszego pokroju, lecz, jak mamę kocham, to musiało boleć! – pogardliwie roześmiał się Terkin.
-Proszę, proszę, proszę! – ozwał się głos najwyższego ze zbirów, który najwidoczniej przewodził całej „operacji”. Bo udaną z całą pewnością nie można jej nazwać. – Sławny Mistrz Terkin! Wiele o panu słyszałem. Pieśni o pańskich dokonaniach krążą po całej Faerii! Potężny, niezłomny rycerz, broniący od lat swego miasteczka. Bla, bla, bla, cóż za ckliwa historyjka… Słyszałem nawet, siłę masz za trzech mężów! Z przykrością informuję pana, sir, że jest nas czterech, więc…
-Więc nie ma co zwlekać! Późna pora, to i spać człekowi się chce. Wyskakiwać z gaci, łachudry! – wykrzyknął rozochocony  nadchodzącym pojedynkiem bohater. I w tym momencie kiwnął na jednego z wieśniaków i wyszeptał mu coś zdawkowo, pokazując głową na okiennicę stajenną.
-Cóż tam mamroczesz, starcze?
-Jeszczem nie taki stary, nie przesadzajmy. Omawialiśmy właśnie z Herlanem kwestię waszych galotów. Nie przyciasne?
-Eh…- westchnął herszt zbirów. – Brać go! – słowa te uderzyły niczym grom z jasnego nieba. Z pochew bandytów wyskoczyły całkiem pokaźnej wielkości ostrza.
Odpowiedzią Terkina było dobycie zawsze mu towarzyszącego Alachiela. Legendarny rozjemca połyskiwał blaskiem księżyca, a błękitny odcień klingi poraził wszystkich dookoła.
Bandyci otoczyli rycerza ze wszystkich stron, raz po raz szarżując na niego, wyprowadzając niezliczone cięcia. Wszystkie jednak cięły powietrze. Terkin bowiem poruszał się niezwykle szybko jak na swoje lata. Niezwykłej rześkości w jego unikach mógłby mu pozazdrościć niejeden młodzieniec. Cięciom i świstom nie było końca. Wówczas Terkin zamachnął się i wyprowadził potężny, okrężny cios mieczem, przerąbywując wpół scyzoryki przeciwników. Przestraszeni złodzieje upadli na zady niczym jeden mąż.
Zgromadzani wieśniacy nie kryli podziwu dla umiejętności Mistrza, skandując jednogłośnie jego imię. Wtem z ciemności wyłoniło się piąte ostrze, które niemal w ostatniej chwili przykuło uwagę Terkina. Chyba nie zdążyłby w porę zareagować. Na szczęście z cienia wyłoniła się sylwetka bandyty, który runął na ziemię niczym snop siana, uderzony w potylicę flaszką wiernego Sarkoda. Ach, ten pulchny, poczciwy człek! Tuż po Sarkodzie ukazała się postać roześmianego od ucha do ucha, spontanicznego posłańca sprzed początku walki.
-Biedny, poczciwy Sarkod. Kopę lat, przyjacielu! – odezwał się rozweselony Terkin,
-Kopę, nie kopę. Ile ja bym dał, żebyśmy się mogli spotkać w innych okolicznościach…
-Niestety nie nam dane wybierać miejsce, czas i okoliczności. Ale nie ma tego złego, druhu! Koniki całe i zdrowe…
-No zdrowe niby, fakt, ale żytnia rozlana! – wyraźnie posępniał Sarkod.
-Ha ha ha!!! Bracie, zapraszam na partyjkę do karczmy. Napijem się i zaśniem, by odsapnąć po takiej nocy… A wy, zjeżdżać mi stąd, jeśli wam wasze nikczemne życie miłe! I żebyśmy was tutaj więcej nie spotkali, bo… – tu Terkin zrobił groźną minę i pogonił zwijających się z bólu i urażonej dumy rabusiów.


Bleathilen (HOBBIT fanfik)

Całą dolinę spowijała gęsta, nieprzenikniona mgła. Zdawałoby się, że tuż nad ziemią płynie siwa rzeka, a wszystko, co staje na jej drodze, daje się bezpowrotnie porwać jej odmętom. Gdzieniegdzie wystawały główki zjawiskowych kwiatów, których to barw najprowdopodobniej nikt, nawet ja, drogi czytelniku, nie byłby w stanie zliczyć. Roślinki desperacko prężyły się, nienaturalnie wręcz wydłużały, po to tylko, aby jak najwyżej wychynąć nad mgliste obłoki. W żadnym języku Śródziemia , nawet w dźwięcznej mowie dostojnych Elfów Wysokich nie ma takich słów, które choć w połowie oddałyby piękno Doliny Kwiatów, Bleathilen. Stare elfickie pieśni, takie jak "Bleath arn Vek'sun", "Na'bleathe quia plekh", czy choćby będąca hymnem nawiązującym do Dawnych Dni "Tęczowa polana - Thaik Hallesha", opiewają zaledwie namiastkę tego, co można tu na własne oczy zobaczyć.
Dolina, pokryta kwiecistym welonem, ciągnęła się jakieś pięć mil w linii prostej na północ.
Był wczesny poranek.
Z mgły poczęły powoli wynurzać się wysmukłe sylwetki. Trzy, cztery... Pięć. Tak, pięciu wojowników o długich, lśniących włosach z wplecionymi w nie liśćmi keathl'ei.
Łuki. Z kości słoniowej. Zdobione.
To elfy z Mrocznej Puszczy. Sunęły przez mgłę lekko, ale pewnie, z gracją, ale i z dyscypliną.
Elfia drużyna zatrzymała się w milczeniu. Z grupki ceremonialnie wysunęła się lekko przygarbiona postać, wyróżniająca się od pozostałych pozłacaną obręczą osadzoną ciasno na skroni.
-Do Pustej Jaskini nie zostało wiele drogi. Powinniśmy tym bardziej podwoić wysiłek, aby rychlej znaleźć się na miejscu. Przecież artefakt nie będzie na nas czekał z otwartymi ramionami. Nie tylko nas on interesuje. Niestety... -głos przemawiającego elfa przyjął zdecydowany, władczy ton. -Niedługo mgła opadnie, będziemy mogli odpocząć dopiero po przejęciu artefaktu. Tylko wtedy. A teraz w drogę! Zrozumiano?
-Tak, mistrzu! -elfi kwartet odpowiedział żywo, chórem. Nie było w tej odpowiedzi choćby nuty drwiny czy pretensjonalności. Dyscyplina w czystej postaci, zaprawiona wieloletnią musztrą leśnego królestwa, z dodatkiem niezachwianego autorytetu, jakim był Sankhreil- Najwyższy Dowódca Leśnego Wywiadu Jego Królewskiej Mości, Thranduila.
Co on takiego zrobił, ten Sankhreil? Co osiągnął, że wzbudza w pobratymcach święty szacunek? Jego historię zna każde dziecię z Mrocznej Puszczy. Posłuchaj onej historii i ty, drogi czytelniku.
Przeszło dwie ery temu, w czasach, gdy po naszym globie zuchwale pałętały się smoki, dumne plemię elfów z Puszczy przeżywało okres swej świetności. Żyło ono we wzgłednym dobrobycie, nieznane mu były słowa takie jak "wojna" czy "śmierć". Jak to zwykle w legendach i opowiastkach bywa, sielanka nie trwała długo. Na odległym południu od dłuższego czasu prężnie rozwijało się  nowe, przerażające imperium, któremu przyszło odegrać nader przerażającą rolę w historii Śródziemia. Dzika rasa Shaazgh, orkowie z Wielkich Rubieży. Kierowani niepohamowaną żądzą krwi i nieustannego poszerzania swej przestrzeni życiowej, wkrótce dotarli do ojczyzny elfów z Puszczy. Napastnicy mordowali, palili, gwałcili. Zaatakowane elfy, nie mogąc otrząsnąć się z zaskoczenia, nie były w stanie oprzeć się najeźdźcy. Mogli jedynie do nich przystać, lub zginąć. Zginąć, ale nie od razu. W męczarniach. Potwornych. I w tym momencie na scenę wkracza ktoś z ludu. Ktoś, kto później zwany będzie Sankhreilem Mądrym. W obliczu niemal niekwestionowanej porażki poprowadził elfickie wojska do ostatecznej bitwy przeciw hordom Shaazgh. Nic tak skutecznie nie motywuje żołnierzy, jak widok walczącego dzielnie u ich boku dowódcy. Sankhreilowi przyszło wówczas stanąć oko w oko z Arcykapłanem - demonem przewodzącym orkom. Walka była zacięta. Sankhreil zwyciężył, urżnąwszy paskudny czerep Arcykapłana. "Łeb zakopany został głęboko w jaskini niedaleko Bleathilen. I oby pozostał tam nienaruszony po wsze czasy." - tako rzecze Druga Księga Dawnych Dni. Sankhreil otrzymał propozycję przejęcia tronu. Odmówił, lecz wyznaczył w jego miejsce swojego krewnego, Thranduila. Sam został Najwyższym Dowódcą i Pierwszym Doradcą króla. Stał się zywą legendą. Zawsze skupiony, poważny, mądry. Może nawet trohę smutny.  Był zawsze tam, gdzie go potrzebowano, a więc w każdym ważniejszym wydarzeniu leśnego królestwa. Co z orkami, pytasz? Ano, rozpierzchły się płochliwie po całej ziemi, mnożąc się zapobiegawczo i mieszając krew na wszelkie możliwe sposoby. Przerażające sposoby.
Elfy truchtały dziarsko po skalnych urwiskach. Po trzech godzinach niezmordowanego rajdu oczom elfów ukazała się Pusta Jaskinia. Słońce jaśniało już od dłuższego czasu, a po mgle nie było najmniejszego śladu. Co do tego Sankhreil miał rację. Ostre kontury wejścia do groty zarysowały się wyraźnie na błękitnym, bezchmurnym niebie. A przed nimi otchłań. Otchłań, która czaruje, nęci, wzywa: "wnijdź, wędrowcze, wnijdź i przepadnij w mych ciemnościach!".
-Towarzysze, łuki w dłoń! - zakomenderował Sankhreil i ustawił drużynę w półokrągłym szeregu naprzeciw jaskini.
Coś zachrobotało w środku.
Elfy energicznym, w pełni zsynchronizowanym ruchem dobyły swych łuków, szykując prawą rękę do wyjęcia strzały z ciemnobrązowych kołczanów. Czekały.
W oczach dowódcy zapłonął żywy ogień. Kontrolowany. Przypomniał sobie Stare Dni. Wydał rozkaz.
-Przygotować się do strzału! - w tym momencie wszyscy założyli strzały i napięli cięciwy. Groty strzał były zaczarowane, zawierały w sobie Ducha Ognia uwięzionego w mithrilu zespojonym esencją z liści keathl'ei. Najnowszy mrocznopuszczański wynalazek. Doskonały zarówno do oświetlania zaciemnionych miejsc, jak i do podpalania wrogów. Samoczynny pocisk, po trafieniu w cel, rozpryskuje się ogniem na wszystkie strony.
Znów chrobotanie.
-Czekać! Wstrzymać się! - krzyknął Sankhreil. Za późno. Jeden elf, o imieniu Galidor, najwyraźniej nie wytrzymał. Wypuścił zaczarowaną strzałę, która ze świstem poszybowała na wprost jaskini, w jej głąb.
-Galidor! Mówiłem, żeby...- dowódca był zmuszony przerwać, bo ku zdziwieniu elfiej drużyny chrobotanie przerodziło się zrazu w głuchy jęk, później krzyk, a na końcu w dziki kwik. Z jaskini wyskoczył pożerany przez Ducha Ognia...
-Niziołek? - Niezdarny Galidor zreflektował się i bez namysłu rzucił na bezbronną, krzyczącą ofiarę. Skoczył niczym pantera i przydusił ciało hobbita do ziemi, tłumiąc tym samym ogień. Wszyscy stali jak wryci i patrzyli, jak niziołek wstaje, zdejmuje z siebie opończę, a przynajmniej to, co z niej zostało, i rzecze:
- Jam jest Nuncin Brzewacz, poczciwy hobbit z Jeleniska. Ładnieście mnie, panowie elfy, urządzili. Phi! - Nuncin zadarł dumnie nosek i ostentacyjnie strzepnął ziemię z ubrudzonej przed chwilą kurtki. Sankhreil, przezwyciężając opanowujące go osłupienie, skinął znacząco na Galidor. Ten odchrząknął z zakłopotania, odgarnął spadające mu na czoło złociste włosy i spojrzał na swą niedoszłą ofiarę.
-Wybacz mi, mości Nuncinie. Zagapiłem się i niefortunnie wypuściłem strzałę. Czy drogo kosztuje przebaczenie hobbita?
-Nie stać cię na nie! Ale masz szczęście, bo dziś rozdaję je na kreskę. Nie zdziw się tylko, gdy pewnego dnia upomnę się o nową opończę! - Nuncin parsknął. Na ustach elfów pojawiły się skryte uśmieszki. O dziwo, u mistrza Sankhreila Mądrego również. Skrytość jego była jednak bardziej skryta. Nikt nigdy nie widział, żeby się uśmiechał.
-Przepraszamy raz jeszcze, zacny hobbicie z Jeleniska. Mamy jednak do ciebie kilka pytań... Nie, jedno pytanie. Pozwolisz? -Sankhreil uśmiechnął się przyjaźnie do pana Brzewacza, tak, by tylko on to zauważył. Twarz hobbita zrazu pojaśniała, ukazując przysłonięte do tej pory przez pólprzymknięte powieki śliczne, błękitne oczy.
-Słucham, panie...
-Sankhreil.
-Do rzeczy, panie Sankhreilu.
-Co sprowadza pocziwego hobbita z Jeleniska do odległej o dziesiątki mil Pustej Jaskini? Czy możesz nam zdradzić, drogi Nuncinie, co tobą powoduje?
-To proste. Ja... Chciałem nazbierać dla mojej Tentulli trochę kwiatów z Doliny Kwiatów. Ale nie mogłem tego uczynić, gdyż mgła nie pozwalała na to osóbce tak drobnej, jak ja. Obszedłem więc Dolinę z prawej strony i dotarłem... Tutaj. Myślę sobie: głupi Nuncinie, gdzie ty zawędrowałeś, do stu tysięcy fajek dziadka Barburga! Ani się waż tam wchodzić, ani waż! No i wszedłem. A tam... No właśnie, ta jaskinia wcale nie jest pusta, phi!
Sankhreil zmarszczył brwi.
-Co masz na myśli?
-Ja... eee... - Nuncin Brzewacz nerwowo przestąpił z nogi na nogę.
-Powiedz mi, przyjacielu, co tam widziałeś?- Sankhreil ponownie obdarował rozmówcę hojnym uśmiechem.
-Widziałem... Dziura w ziemi, o tam, w środku. Było ciemno, więc rozpaliłem pochodnię. Nie powiem, zaciekawiła mnie ta dziura strasznie. No to pofatygowałem się w dół, a tam, patrzę, ohydny łeb leży odrąbany! Bestia jaka czy co?  Upuściłem pochodnię ze strachu i dalej, na górę, do wyjścia! Poobijałem się przy tym okropnie, aż nagle słyszę: "Łuki w dłoń!". Jeszczem się bardziej przeraził i przyparłem do muru niczym ślimak burczołek. Cisza... No to hyc, zza murku się wychylam, żeby coś zobaczyć, a tu świst! szast! i... się zapaliłem. - Tu hobbit rzucił Galidorowi wyzywające, złowrogie spojrzenie. Zaraz po tym uśmiechnął się serdecznie. Speszony elf odwzajemnił ten uśmiech.
Sankhreil zamyślił się, spojrzał na niebo. Pociemniało. Czy to ze swojej niebiańskiej natury, czy z napięcia, jakie w elfim dowódcy w czasie ostatnich sekund narastało, nie ważne. Nic nie ważne. Byleby zabezpieczyć artefakt. Za wszelką cenę.
-Dzięki ci, przyjacielu.- rzekł Sankhreil, po czym zwrócił się w stronę podwładnych. -Wchodzimy do środka, bracia. Dalej!
Elfy ruszyły niespokojnie do przodu. W ciemność. I głębiej. Głębiej. Pan Nuncin Grzewacz odprowadzał ich wzrokiem, aż całkowicie nie zniknęli w tej ciemności. Sam nie miał ochoty tam wracać, za żadne skarby.
-T-to ja na was tutaj zaczekam! - elfy już tego nie słyszały. Nie mogły, były zbyt daleko.

*
Nie minęło dziesięć minut, gdy Nuncin usłyszał złowrogie ryki gdzieś niedaleko. Oby to nie było to, co myślę, pomyślał hobbit. Odwagi, bratku, odwagi! Niziołek przeskoczył zręcznie przez przewaloną obok kłodę i skrył się za niezbyt wysokim, za to dosyć szerokim krzewem, w sam raz dla hobbita. Jego najgorsze obawy się sprawdziły. To, co zobaczył Nuncin, sprawiło, że zamarł. W jednej chwili.
Banda dziesięciu, może jedenastu orków. Czerwone, krwiopodobne tatuaże plemienne na pokrytym zielonobrunatną, odrażającą skórą ciele. W łapach trzymali długie, wyszczerbione tasaki, zakrzywione u nasady. To musiał być klan Shaazgh. Nuncin słyszał o nich w wielu legendach, mniej czy bardziej prawdopodobnych. Nie wiedział jednak, że mogli przetrwać tak długi czas. Matka natura robi swoje, ot co. Szkoda tylko, że nie zważa na jakie stworzenia odziałuje. Teraz te bestie zbiegały dziko ze wzgórza, z zachodu. Głupiś, Nuncinie, głupiś, skarcił się hobbit. Krew napłynęła do uszu. Z przerażenia nie miał nawet sił, by się trząść.
Orkowie Shaazgh zatrzymały się przed wejściem do jaskini, tam, gdzie uprzednio stały elfy.
-Haar badhi kolgh faghen, arth! - ryknął jeden z nich.
-Haar badhi arth!!! - ryknęły pozostałe bestie.
Świst. Drugi. Trzeci. Czwarty. Piąty. Pięciu orków zapaliło się gwałtownie i osunęło  z impetem na ziemię, jazgocząc i wykrzykując plugawe słowa języka Shaazgh. Tak, to na pewno elfy, pomyślał Nuncin. Nie mylił się. Z ciemności wyłoniły się dumne postaci. Sankhreil trzymał w lewej dłoni upiorny czerep demona.
-Przywróćmy chwałę Dawnych Dni!- wrzasnął Sankhreil. Elfy założyły łuki na plecy i wyjęły zza pasów ukryte długie sztylety.
Obie strony rzuciły się na siebie. Elfy walczyły mężnie, z gracją, jakby tańczyły na wietrze. Orkowie zaś przepełnieni byli złem od parszywych stóp do nie mniej spaczonych łbów. Elfy w zupełnej ciszy, skupione, orkowie wyjąc w szale i furii.
Krew. Krew Shaazgh. Wszędzie. Dziesięć orkowych trucheł na jednej kupie. Pięciu elfich wojowników umorusanych paskudną krwią. Krwią Shaazgh.
Bitewny teatr był uważnie oglądany przez Nuncina. Dziesięć, hmm. O, nie! Nuncin zobaczył ostatniego, jedenastego orka, czającego się na skalnym wzniesieniu, tuż nad głową Sankhreila.
-Panie Sankhreilu!!! Aaagh! - hobbit wyskoczył zza krzewu tak zręcznie, jak do niego wskoczył, wyjął w skoku nóż z zabłoconej nogawki i rzucił nim z całej siły, celując w orkową mordę.
Jedenasty trup.
**

-Jestem twoim dozgonnym dłużnikiem, mój mały przyjacielu. Na mocy danych mi przez Jego Królewską Mość, Thranduila, uprawnień, ogłaszam cię, drogi Nuncinie, oficjalnym przyjacielem elfów z Mrocznej Puszczy. Jesteś pierwszym hobbitem, który doświadczył tego tytułu. - Sankhreil uklęknął na jedno kolano. Pokłonił się głęboko swemu małemu wybawcy. -Harde z was plemię, hobbici. Niepozorne, ale o wielkim i mężnym sercu. A co do twojego rzutu, pierwsza klasa! CZy chcesz o coś prosić, przyjacielu?
Hobbit stał nieruchomo, co jakiś czasu spoglądając ukradkiem na nadal dzierżony przez Sankhreila przerażający łeb.
-Chciałbym zapytać, po co ci, panie, ta demoniczna łepetyna?
Sankhreil uśmiechnął się i jął opowiadać prastarą legendę, z którą to już na początku było ci, drogi czytelniku, dane się zapoznać. Elfy tymczasem rozpaliły w pobliżu Pustej Jaskini ognisko. Gdy elfi dowódca kończył swą opowieść, już powoli zapadał zmrok. Słońce niechętnie znikło. Zabłysnął bladobłękitną łuną księżyc. Tak też błyszczały niebieskie tęczówki niesamowicie zaciekawionego opowieścią hobbita. Bo przecież hobbici kochają opowieści. Prawie tak jak piwo i fajkowe ziele. Sankhreil, ku uciesze słuchacza, podniósł wzrok i wyjaśnił:
-Arcykapłan, mimo iż go zniszczyłem, wzywał przez cały ten czas swoje dzieci, orków Shaazgh, by go wskrzesili za pomocą swych plugawych rytuałów. Wierz mi, przyjacielu, głowa w zupełności do wskrzeszenia wystarczy. Szkoda tylko, że tak późno się o tym przekonaliśmy. Zrozumieliśmy to, co się dzieje, gdy nasza elfia wyrocznia zobaczyła w swoim śnie wzmożony ruch orków Shaazgh nieopodal Bleatilen, Doliny Kwiatów. Tak, właśnie tu, mój przyjacielu. Wieszczka nie tylko to zobaczyła. Ujrzała też czerep Arcykapłana, którego tułów cudownie odrasta. Mój krewny, król Thranduil, wysłał nas, Leśnych Zwiadowców, byśmy odnaleźli zakopany przeszło dwie ery temu łeb demona. By żadne plugastwo nie dostało go w swoje parszywe łapska i nie przywróciło chaosu i zniszczenia. Ale dosyć już o tym. Posil się razem z nami, przyjacielu Nuncinie, skosztuj elfich przysmaków!
***
-Dziękuję wam za przednią strawę, szanowne elfy!- powiedział Nuncin Brzewacz, po czym ukłonił się z szacunkiem.
-To my jesteśmy ci wdzięczni. Nawet nie wiesz, jak bardzo nam pomogłeś. Do tego mnie uratowałeś. Może masz ochotę wrócić z nami do Mrocznej Puszczy? Ugościmy cię, jak trzeba!- zaproponował Sankhreil.
-Muszę odmówić, przyjaciele. - Nuncin spojrzał w dal. - Jest w Jelenisku pewna kobieta, a konkretnie moja Tentulla! Jutro się żenię. Muszę zatem prędko wracać, ale najpierw udam się do przepięknej Bleatilen, by nazrywać trochę cudownych kwiatów dla mej wybranki.
Sankhreil patrzył przez chwilę na zaczerwienionego hobbita, po czym rzekł z niespotykanym dotąd ciepłem i radością, która biła od niego tak mocno, że elfom siedzącym przy ognisku, a w szczególności Galidorowi, jedzenie stanęło w przełykach z wrażenia:

-Chodź z nami, przyjacielu. Odprowadzimy cię. 


APOKALIPSA WEDŁUG STALKERA (S.T.A.L.K.E.R. fanfik)

Zapada mrok nad Piskułką. Jakieś dwadzieścia pięć kilometrów od serca Zony - CzaES. Miejsce to prędzej można nazwać obozem, niż bazą. Przed Katastrofą wieś zapewne, teraz zaś jeden z kilkudziesięciu przyczółków dla Wolnych Stalkerów, zwanych potocznie "Samotnikami". Całość mocno zaimprowizowana; w ziemię dookoła Piskułki powbijano mosiężne, rdzawożółte słupki, które połączone są za pomocą drutu kolczastego. O ten ostatni element akurat nie było trudno. Nie tam. Nie wtedy. To prowizoryczne zabezpieczenie ma na celu ochronę przed zorganizowanymi atakami ślepaków, czarnobylców, świniaków i reszty ścierwa ich pokroju. Bo już te wyżej położone w hierarchii mutanty o wiele trudniej tu spotkać. Są o niebo inteligentniejsze, bo NIEPRZEWIDYWALNE. Ich mózgowiny są na tyle rozwinięte, że doskonale znają konsekwencje szarżowania na zorganizowany (choćby i prymitywnie) obóz. Gorzej ma się sprawa, gdy jesteś zupełnie sam - zdany na własne umiejętności, a gdy takowych nie posiadasz - na łaskę i niełaskę Matuli Zony. Jeśli nie potrafisz zatroszczyć się o swoją, nie żula spod 100 Radów, dupę, w ogóle nie powinno cię tu być. A jeśli jakimś trafem los cię tu ściągnął, jesteś tylko idiotą, mięsem armatnim, które jedynie nakręca czyhające w każdym pieprzonym źdźble napromieniowanej trawy czarnobylskie twory. Na nieszczęście, takiego mięsa nigdy nie brakowało, i nic nie wróży choćby najmniejszej zmiany w tej kwestii. Młodziki przyjeżdżają, kierowani przede wszystkim ulotną podnietą, która nie cichnie samoistnie, z czasem, o nie. Ginie wraz z jej włascicielem. Najczęściej w anomaliach grawitacyjnych. Niech im Zona lekką będzie. Zatem... Skąd Stalkerzy? Ano: każdy kiedyś był żółtodziobem. Sęk w tym, że tylko nieliczni "awansują". Jeśli masz w sobie TO COŚ, ten niepowstrzymany napęd, to zacięcie - poradzisz sobie. Pamiętaj jednak: ostatecznym sędzią twego losu nie jesteś ty, nie jest nim nawet Bóg. Bóg już dawno opuścił to miejsce. Tym miejscem, jak i tobą samym, rządzi nieprzerwanie, niepodzielnie i niepowstrzymanie Matula Zona. Nie zapomnij. Nigdy.
Obecnie w "Пискулке" rezyduje ośmiu Stalkerów. No i Barman, jakkolwiek go nie nazwać. Jest Borysza, Pakloj, Wienia Śmieciarz, Szalony Pit, Sztywny, Mrówkarz, Jura Pulpecik i... Igni. Wszyscy siedzieli przy jednym ognisku, słuchając Pulpeta grającego stalkerskie piosenki. Pomiędzy kolejnymi melodiami były przerwy na pogawędki, plotki i anegdoty, których niesamowitość i napięcie potęgowały soczyste bluzgi. Jeden tylko Stalker, a mianowicie Igni, nie był najwyraźniej w nastroju do żartów. Palił tylko dobrego, prypeckiego szluga i patrzył w nicość. Blask ogniska oświetlał niesłychanie dokładnie jego twarz. Twarz, której lewy policzek pokryty był niezbyt urodziwą blizną. Po poparzeniu. Bez dwóch zdań, to było poparzenie.
Względnie radosna atmosfera zdechła pod naporem melancholii, jaka zapanowała, gdy muzyczny maraton dotarł wreszcie do "Był dobrym stalkerem". Igni powstał w ciszy, spojrzał w czarne niczym smoła niebo, poruszył delikatnie wargami, tak, jakby coś szeptał, przymknął na moment powieki i, pozostając w ciszy, odszedł. Wszyscy obserwujący to niecodzienne zachowanie wiedzieli, że ta cisza była tylko i wyłącznie pozorem. Jakże często my, ludzie, tak zaciekle walczymy o zachowanie pozorów. Dlaczego to robimy? By uchronić dobre imię od skażenia, zbezczeszczenia? Tu, w Zonie, choćbyśmy nie wiem jak się starali, nie ukryjemy swej nagości przed Nią. O, nie. Tak jak matka rozumie bezbłędnie swoje dzieci, tak i Ona zna nas.
Wraz z odejściem Igniego muzyka ucichła.
- Co... co go ugryzło? - zapytał po chwili ogólnego milczenia Mrówkarz. Natychmiast zwrócił ku sobie spojrzenia pozostałych.
- Co ty, nie słyszałeś, co się naszemu Igniemu wczoraj przytrafiło? - Wienia odpowiedział niechętnie, dlatego tylko, że nie dostrzegł, by ktokolwiek inny się do tego kwapił. Ktoś musi. Zawsze tak jest. Ot, logika społeczeństwa. Dobrze, że tacy Śmieciarze istnieją. Można na nich liczyć. Dlatego dobrze. A źle dlatego, że przez to sami nigdy nie nauczymy się samodzielności i bezwarunkowej odpowiedzialności. - Towarzysza mu wessało...
-J-jak to: wessało? - przełknąwszy ślinę, zająknął się Mrówkarz. -Chyba nie mówisz o pijawce?
Jacy ci nowi głupi, pomyślał z dezaprobatą Wienia. Głupi co niemiara.
- Wessało, to znaczy, że poległ. Zginął. Był i nie ma. Jeszcze jakieś pytania? - Wienia Śmieciarz rzucił młodzikowi od niechcenia kontrolne spojrzenie. Nie zdziwiła, ale i nie sprawiła mu satysfakcji jego reakcja. Młody spochmurniał. Nie ma się czym fascynować. Inicjatywę w konwersacji postanowił przejąć Borysza. Tymczasem nieboskłon osiągnął już taki stopień czerni, że od tego momentu mógł już tylko blednąć, by ostatecznie się rozjaśnić.
- Wiem, że nieprzyjemnie się o tym mówi, ale... Opowiedz nam, Wienia, co dokładnie się wydarzyło? - W tym momencie wszyscy na powrót wlepili swe gały w swego mentora. Mentor westchnął. W końcu mentor, by być mentorem, musi trochę pomentorzyć.
- Naprawdę chcecie wiedzieć? A, zresztą, posłuchajcie. Na dobre wam wyjdzie. Albo i nie...
"No, zaczynajże, dziadku" - zakomenderował w duszy każdy ze słuchaczy. "Dziad" odchrząknął i zdjął z głowy ciemnozielony kaptur. Rzeczywiście, miał w sobie coś z "Dziada", lecz bynajmniej nie chodziło o barwę jego zarostu, która była w dosyć zaawansowanej fazie siwienia. Wienia Śmieciarz był mądry. Mądry mądrością zdobytą w trakcie wcale nie tak długiego, ale za to niezwykle intensywnego i bogatego w doświadczenia życia. Odchrząknął ponownie.
- Igni poszedł wczoraj w Zonę z Zimnym. Spróbujcie tylko zarechotać, a zdzielę po łbach kolbą! - nikomu nie było do śmiechu. - Poszli za artefaktem. Zabrzmi to trywialnie, ale nie był to zwykły artefakt...
Piskułka pogrążyła się we śnie, skupiając cierpiących na besenność buntowników wkoło buchającego i grzejącego pieczołowicie ognia.

*

- Hej, Ignaś, pozwól no tutaj! – z podziemnego mini-baru dało się słyszeć nieco stłumione wołanie nie kogo innego, jak właśnie Barmana. Ktoś kiedyś wypaplał, że ów mąż nazywa się Faworow, lecz bynajmniej nie używa w Zonie tego nazwiska. No, to akurat oczywiste. Faworow nie żyje. KAŻDY, kto raz wchodzi do Zony, umiera. Umiera dla „starego” świata. Po wstąpieniu w ten „nowy” Faworow odrodził się jako Barman. Reinkarnacja? Może. Trafniej jest jednak nazwać to swoistym życiem po śmierci. Wówczas wiadomo, że później nie będzie już nic. Strefa to piekło, czy niebo? To, czym jest, zależy wyłącznie od tego, dla kogo jest. Stąd pełna względność.
-Stalker! – głos ponownie wydobył się jakby z dna przepaści. Bezbłędnie trafił do uszu swego adresata.
-Idę. – Igni odwrócił się w stronę wejścia do baru i ruszył równym, niczym nie wymuszonym krokiem.
Świtało. Na niebie kłębiły się różowawe chmurki. Na terenie całej Piskułki czuć było zapach czarnobylskiej flory. Trudno rozróżnić którykolwiek z tych zapachów. Dla Stalkerów było to jedno wielkie zapaszysko, które koiło ich myśli i pozwalało choć na chwilę odetchnąć. Ale nie tylko to. Czuli również śmierć, która tylko czeka na ich jeden, choćby najdrobniejszy błąd. Ot, taka releksująco-ostrzegająco-przypominająca rzecz.
Zejście w dół miało długość jakichś sześciu metrów. Igni zszedł ostrożnie po drabinie, na pamięć wymacując nogami kolejne szczeble. Skrzętnie wybudowane, podziemne lokum miało nawet ogrzewanie. Legenda głosi, że Fawor-Barman pali tu truchła prypeć-kabanów. Każdy o zdrowych zmysłach wie, że gówno to, a nie prawda. Chociaż… Jeśli życie przestaje cię zaskakiwać, jeśli sądzisz, że wiesz już wszystko, próbujesz cokolwiek ustalać i organizować, nagle wszystko szlag jasny bierze. Swoją drogą, nader ciekawa koncepcja, te kabany. Nieprawdaż?
Stalker stanął na twardej, lipowej podłodze i skierował się ku ladzie, gdzie czekał nieco łysawy mężczyzna po pięćdziesiątce, wąsal. Na względnie białą koszulę narzucona brunatnoszara marynarka z naszywką przedstawiającą żółty sierp i młot na czerwonym tle. Te kolory również były względne, ze względu na rzadkość prania odzieży. Nie, pralki tu nie mają.
Spojrzeli na siebie. Barman ze zniecierpliwieniem i euforią, Igni z pobłażliwą grzecznością. Ten pierwszy przejechał pulchną dłonią po świecącej w świetle radzieckich lamp glacy. Zrobił to tak, jakby chciał odgarnąć nieistniejącą, lecz natrętnie opadającą mu na oczy czuprynę. Każdy ma swoje dziwactwa. Barman uśmiechnął się.
-Wisienka, nu, mam robotę dla ciebie. Ale ty wiesz o tym dobrze, jesteś cwana sztuka. – nie przestawał się uśmiechać.-Słyszałeś o Zgubie?
Oczy Igniego zawęziły się. Nabrały blasku. Tak, o to właśnie chodzi. On ma zacięcie.
-Tak, słyszałem. I masz rację, wiem, czego ode mnie oczekujesz. Chcesz, żebym udał się do Nawiedzonej Kotliny i zdobył owo cacko. Ty z kolei wiesz, że trochę cię to będzie kosztowało. Nie jestem zachłanny. Po prostu mam swoją cenę.
Łasy na pieniądze? Skąd takie przypuszczenie? A nawet jeśli, to… co? Ma do tego pełne prawo. Stalkerzy dzielą się na tych, którzy żyją dla forsy i na tych, którzy ją zdobywają, by przeżyć. Igni należy do tych drugich, co do tego nie powinno być wątpliwości. Osprzętowanie kosztuje.
-Nie myliłem się, bystryś- Barman zreflektował się, uniósł palec w górę, co oznaczało „poczekaj sekundkę”, schylił się głęboko. Całkowicie zniknął z pola widzenia Igniego, zakryty drewnianą ścianką dzielącą mini-bar na dwie części. Znajdował się wówczas w strefie Barmanów, podczas gdy Igni – w strefie Ignich. Nic prostszego. Po znacznie dłuższej chwili, zamierzenie upiększanej przez Barmana wesołymi pomrukiwaniami, łysawy mężczyzna wyłonił się zza ścianki. Jego twarz była czerwonosina. „Naszukał się biedak” – pomyślał Igni, po czym delikatnie pokraśniał, gdy wypatrzył w jego dłoni dzielnie dzierżoną flachę legendarnego już Kozaka. Barman znów się uśmiechnął.
-Jest trochę do poobgadania. To - zerknął na płynnego, oszklonego towarzysza – żeby nam od gadania w gardłach nie zaschło.

*

Igni niechętnie zmieniał elementy swego uzbrojenia. Było to jakiegoś rodzaju przywiązanie. Chociaż tyle mógł mieć na własność tu, gdzie nie posiada na dobrą sprawę niczego. Niczego, o co prędzej czy później nie upomniałaby się Zona. Był strzelcem wyborowym. Prawdę mówiąc, ciężko byłoby znaleźć drugiego tak sprawnego i precyzyjnego posyłacza pojedynczych kul. Stalker ten nad wyraz umiłował sobie radziecką, tłumioną snajperkę Wintar BC, finezyjnego ogiera kalibru 9mm. Można ten związek określić jako „pióro w dłoni poety”. Krótko, a zarazem niezwykle wymownie. Ta broń wiele dla niego znaczy. Igni zwykł pucować, polerować i Czarny Stalker wie, co jeszcze z nią robić niemalże codziennie. Nie do wyobrażenia byłaby sytuacja, w której mógłby zaniedbać choć raz te natrętne rytuały. Wintar nabrał dla niego nie tyle znaczenia sentymentalnego, co wręcz sakralnego. Każdy ma swoje dziwactwa. Poza tym dziwactwo Igniego może być uznane za w pełni usprawiedliwione, gdyż niejednego mutanta i niejednego wrogiego stalkera owa broń posłała w piach. Aby posyłać w piach kolejnych i kolejnych, potrzebna jest amunicja. A amunicja kosztuje. Szczególnie do „beceka”. „Becek”… Tak nazwałby ten karabin snajperski każdy, ale nie Igni. On ochrzcił go imieniem „Kameleon”. Romantyczna dusza, powiecie. I nie pomylicie się.
Drugim ważnym ogniwem szpeju Igniego jest pistolet Walker P9m. Poddawany podobnej konserwacji, co broń główna. Świetna celność, przydaje się w wielu sytuacjach, które wymagają prucia z bliskiej, tudzież średniej odległości. Wisienka jest typem zawodowca, cechuje go zabójcza skuteczność, a najczęściej działa pod osłoną mroku. Nie lubi hałasu i biegania z M249 czy innym żelastwem i popisywania się jak jakiś Rambo. Życie to nie film. A Zona to nie życie. Zupełna przepaść. Tu trzeba się pilnować. Głupota wiele kosztuje. A na pewno więcej niż amunicja. Jakakolwiek.
Jest jeszcze nóż. Nie byle jaki, zgadliście. Co prawda trudno jednoznacznie stwierdzić, gdzie i kiedy został wyprodukowany, ale styl, w jakim to zrobiono, skutecznie odstawia na bok wszelkie wątpliwości. Stosunkowo długa, bo trzydziestocentymetrowa klinga zwieńczona jest u nasady zaokrąglonym ostrzem, jakby hakiem. Nietrudno się domyślić, że nóz trzymany w pozycji alternatywnej może… Alternatywnie rozpłatać delikwenta. Na klindze wygrawerowane pochyłą czcionką „zdjełano zdjes”. Przedni żart. Na pewno jakieś państwo dawnego „zeteserer”. To wszystko. A to i tak tylko i wyłącznie domysł.
Co do odzieży, Wisienka używa niezmiennie jak dotąd standardowego kombinezonu stalkerskiego, wzbogaconego o dodatkowe kilka bajerów, na przykład żarówkę LED przymocowaną do ramienia. Żarówka może zmienić tryb na laserowy. Wówczas posiadacz tego cacka wygląda zupełnie jak Predator. Z tą różnicą, że to „świecący” przeważnie jest w Zonie zwierzyną. Swoją drogą, lepiej nie walić czerwoną wiązką skondensowanych promieni po oczach mutantów. Matula Zona karze za takie wygłupy.
To już wszystko, podsumował Igni. Jeszcze raz pobieżnie rzucił okiem na skrzętnie przygotowany szpej, włożył kombinezon, uzbroił się, jak trzeba, i usiadł na drewnianym stołku tuż obok Zimnego. Znajdowali się w „pokoju przygotowań”.
Zimny to kuzyn Igniego. Młodszy od niego nieznacznie. Poprawka: był jego kuzynem. Po wejściu do Zony wszelkie więzi rodzinne i społeczne ulegają całkowitej degradacji. A przynajmniej w teorii. Igni kochał Zimnego jak rodzonego brata. Nie miał nigdy brata, ale myślał sobie, że gdyby go miał, to tak właśnie by go kochał.
Jak Zimny trafił do Zony? Ano, ruszył w ślad za kuzynem-mentorem, który od młodzieńczych lat mu imponował. W rodzinie bohaterów powszechnie znane było, czym Igni się parał. Wiecznie nieokreślony, pakujący się w różnorakie kabały, nieumiejący zagrzać stałego miejsca, a co za tym idzie, w końcu się ustatkować, młody mężczyzna był złotym idolem Zimnego. Ku niekrytemu niezadowoleniu rodziców swego wyznawcy. No ale co tu dużo gadać- jak to w życiu bywa, nadszedł czas, gdy Zimny wyfrunął z rodzinnego gniazda i pognał w ostatnią podróż. Do Zony.
To prawda, że Igni, tak jak i wszyscy z Piskułki, jest samotnikiem. Ale to znaczy coś więcej… A może i mniej? Ciężko stwierdzić. Samotnicy nie czują przynależności do żadnej z frakcji Zony. Miewają potrzebę przebywania w samotności, z tym trudno się nie zgodzić. Ale jak każdy człowiek brakuje im towarzystwa, bratniej duszy, kompana do naparzania i picia. Samotnicy nie są zatem samotni w swym samotnym życiu i nie chcą tacy być. Często łączą się w niewielkie grupki i idą razem w Zonę. Jest coś, co wyróżnia ich spośród innych Stalkerów, czy to z Powinności, Wolności, czy innych ugrupowań ideologicznych. Z pewnością znacie inną nazwę potoczną Samotników. Tak, to Wolni Stalkerzy. Wolni Stalkerzy są zatem wolni, równi wobec siebie. Każdy z nich jest panem swego losu. Przynajmniej do momentu, gdy jego losem zainteresuje się Zona.
-I jak, młody, gotowyś? – Igni zapytał wyzywająco kuzyna.
-A jakże! To znaczy, już prawie. Jeszcze tylko zasznuruję te cholerne, wojskowe buty. – kompani wymienili się znaczącymi spojrzeniami. Obaj doskonale przechowują w pamięci zeszłotygodniowe starcie z patrolem wojska.
Igni zręcznie wysunął z bocznej kieszeni PDA i sprawdził godzinę, po czym zaczął śledzić palcem trasę, którą niechybnie zaraz przyjdzie im iść.
-Jesteś pewien, że chcesz ze mną iść? Nawiedzona Kotlina to niebezpie…
-Tu wszędzie jest niebezpiecznie. – wtrącił Zimny. – A ja jestem dorosły i nie możesz mi zabronić podejmowania ryzyka. Nigdzie się beze mnie nie ruszysz. Przestań się krzywić, bratku, bo któż może nam podskoczyć? Niech ja tylko spotkam jakiego posokowca, albo chociaż kontrolera! Łby im…
-Zamknij się. – doświadczony stal ker również przerwał, widać to rodzinna cecha. – Licho nie śpi. Ani waż się jego snu zakłócić. Zgoda, pójdziesz ze mną, ale na moich zasadach. Znasz je? Nie? To cię z nimi zaznajomię . Po pierwsze, słuchasz się mnie we wszystkim. A po drugie, ani na chwilę nie przestajesz stosować się do tego pierwszego. Zrozumiał? – Igni westchnął ukradkiem, widząc przytakującego ochoczo kuzyna. To jeszcze dzieciak, pomyślał. Ale ma, kurna, rację. Bo ja mu niczego nie mogę zabronić. Cholera jasna, że przyszło mi w Zonie martwić się o życie jedynego krewnego, który dopuszcza do myśli moje istnienie. Niech mnie diabli, jeśli zawiodę.
Stalker uśmiechnął się gorzko. Tylko tak umiał.
-Wstawaj, wychodzimy. Udanych nam łowów.
-Rozkaz, sir! – Zimny zasalutował swemu mistrzowi, porwał do rąk swego abakana, założył go za plecy i wyszedł dziarskim krokiem przez szare, stalowe drzwi.
Pozostawiony przez Zimnego bohater zaklął w myślach, spojrzał po raz ostatni na równie ponure, co paradoksalnie bezpieczne wnętrze „pokoju przygotowań” i wybiegł za kuzynem.

*

Stalkerzy minęli słupek z przerdzewiałą tabliczką z niechlujnym napisem „Piskułka”, odprowadzeni troskliwym wzrokiem przez sędziwego Wieńkę, Pakloja i Pulpeta. Tylko oni nie spali już o tej porze, a był bardzo wczesny poranek. Słońce nieśmiało rozprostowywało swe nieskończenie długie ramiona i muskało pieszczotliwie ich czupryny. Wędrowcy zostawili obóz za plecami, teraz już zwrócili swe czoła ku wschodowi, ku Nawiedzonej Kotlinie.
Szli miarowym, stalkerskim krokiem dłuższy czas, mijając ostatnie zabudowania w pobliżu wsi Czernowka. O dziwo, Zimny milczał. Wpatrywał się tylko uważnie w idącego trzy łokcie przed nim kuzyna, co i rusz rzucając okiem na zbliżające się ku jego stopom przeszkody. Obaj znajdowali się jeszcze w strefie niezbyt zagrożonej anomaliami. Jeszcze, bo oto ich oczom ukazała się Droga. Niezbyt wyszukana nazwa, przyznacie. Jednakże na przestrzeni ostatnich lat nabrała takiej wymowności, że każdemu stal kerowi, do którego małżowin usznych, choćby nie do końca czystych, dotrze ta nazwa, kiszka się przekręca niby wyciskana z wody odzież. Droga bowiem stanowi w folklorze stalkerów z „Zachodu” umowną granicę między „cywilizacją”, a „dziczą”. Jeśli można w Zonie o jakiejkolwiek cywilizacji mówić. W dziczy zaś zdarza się, że anomalia leży na drugiej, dosłownie. Bohaterowie dzielnie przekraczający asfaltową dróżkę są podobni do konkwistadorów w Ameryce Łacińskiej, samozwańczo niosących prymitywnym dzikusom pochodnię postępu, rozświetlającą mroki jaskiń zacofania. A do tego palącą i niszczącą co tylko się da. Jest tylko jedna zasadnicza różnica. Owszem, stalkerzy plądrują skażoną ziemię z rodzonych przez nią artefaktów, ale niczego bezmyślnie nie anihilują. Zachowują należny szacunek. Szacunek dzieci do Matki.
Igni zatrzymał się w miejscu, gdzie bujna trawa styka się z asfaltową powierzchnią.
-To ostatnia szansa, by zawrócić, młody. – rzucił wyzywająco.
-Chyba nie myślałeś, że zniechęcę się tutaj, przy Drodze? – oburzył się Zimny, po czym parsknął z udawanym zacietrzewieniem.
-Masz rację, nie myślałem. Chciałem tylko upewnić się o niepowstrzymanym harcie twojego ducha. Bądź co bądź, to u nas rodzinne. – Igni tradycyjnie uraczył swego rozmówcę gorzkim uśmiechem.
Zamknęli na moment powieki. Momentalnie poczuli na strudzonych twarzach kojący powiew wiatru z północy. Stali tak dobrych kilkanaście sekund. Mogliby tak stać całą wieczność, gdyby zdrowy rozsądek opuścił ich na dobre. Ale jak na razie trzyma się ich twardo. Igni westchnął ukradkiem, wysunął przed siebie otwartą dłoń, jak do powitania, i zakomenderował: „naprzód”. Samo przechodzenie przez Drogę nie było już tak niezwykłym doznaniem. W ogóle uleciało w niepamięć po oddaleniu się od niej o niecałe pół mili. Wówczas mieli przed sobą stary bór sosnowy, w zupełności pozbawiony liści. Brakowało królewskiej czapy na jego wierzchu. Stalkerom jakby jednomyślnie przypomniał się widok ich świętej już pamięci dziadka po chemioterapii. Przykry widok.
Sunęli żwawo, beznamiętnie i zwinnie lawirując między drewnianymi, na wpół żywymi słupami. Tak umiera las w Zonie, dumali.
Igni raz jeszcze ostrzegł Zimnego i pouczył, aby ten szedł jego tropem i patrzył pod nogi. Młody stalker, wydawać by się mogło, zrozumiał. Śledził przewodnika niczym cień przez długie minuty leśnego spaceru. Były tym bardziej długie, bo wypełnione zapalczywym obserwowaniem najbliższego otoczenia. Z każdą jednak sekundą owa zapalczywość w sercu stalkera malała, aż osiągnęła poziom krytycznie niski.  Zimny w końcu nie wytrzymał.
- Kuzynku, co to właściwie za artefakt, ta Zguba? Przyznam się bez bicia: nie przypuszczałem, że to coś w ogóle istnieje… A tu proszę, okazuje się, że nasz artefakcik uwił sobie całkiem przytulne gniazdko w Nawiedzonej Kotlinie. – młodzieniec, nie uzyskawszy najmniejszej choćby oznaki czynnego udziału w nawiązanej przez niego konwersacji kuzyna, wykrzywił twarz w dziwny grymas. Pozwolił sobie tym samym na moment nieuwagi, a Zona nie przepuściła tej okazji. Potknął się o wystający z ziemi korzeń i runął z niesłychanym wręcz impetem na ziemię. Igni błyskawicznie odwrócił się i pomógł towarzyszowi wstać, chwyciwszy go za ramię.
-Mówiłem ci, głupi. Widać musiałeś na własnych kościach tego doświadczyć. Spójrz na lewo. Ale nie ruszaj się. Widzisz? Ta świetlista przestrzeń kilka centymetrów nad trawą to karuzela. Karuzela, słyszysz? Gdybyś potknął się odrobinę dalej, wessała by cię niehybnie, a zaraz po tym zrobiła z trzewi sałatkę a’la miszmasz i miazgę z twojej durnej łepetyny, która, rozbita o jedno z drzew, opuściłaby tułów i poszła w świat. A niech cię! – Igni był pełen gniewu. Ale był to gniew uzasadniony. Poza tym widział przerażone oczy Zimnego, który starał się otrzepać błoto z nowego kombinezonu. Zrobiło mu się go żal. Doświadczony stal ker położył dłoń na ramieniu niedoszłej sałatki kuchni Matuli Zony.
-Przepraszam cię, ja… Przepraszam.
-Wiem, że się o mnie troszczysz. To ty mi wybacz. Przysparzam ci tylko kłopotów.
Na twarzy Igniego niespodziewanie zagościł uśmiech.
-Rad jestem, żeś przy mnie, mój wierny, choć niezdarny giermku! –rzucił żartobliwie. Zimny odpowiedział uśmiechem od ucha do ucha. Również położył mu rękę na ramieniu.
-To była dla mnie dobra lekcja pokory. Nie zawiodę cię więcej, obiecuję.
-Niczego nie obiecuj. Obiecywanie to szemrane układy, które na celu mają wyłącznie tymczasowe zapomnienie o całej sprawie i uspokojenie zarówno osoby, której się obiecuje, jak i samego obiecującego. Nie obiecuj. Nie zapominaj. Pamiętaj.
Nad ich głowami gałęzie spokojnie kołysały się jakby do niesłyszalnego dla ludzkich uszu taktu. Cieszyły się, że skorupy opadły, ukazując choć na chwilę bezcenne owoce. Patosu tej sceny nie oddał by żaden poeta. Musiałby być chyba najwytrawniejszym spośród wytrawnych. Ale jakże znaleźć poetę w Strefie?
-Dziadunio, gdyby z nami był, powiedziałby, że „pierdolisz”. – Zimny wyartykułował ostatnie słowo, tak jak ich dziadek zwykł mawiać.
-Dziadunio Wasilij… On jeden nie serdecznie nie życzył mi śmierci. Dobrze go wspominam.
-Ja nigdy ci nie życzyłem, wiesz o tym.
-Wiem Pietia, wiem. – Igni był całkiem zaskoczony przyjemnością, z jaką szczerze mu się uśmiechało. –Będę dla ciebie bardziej wyrozumiały, ale ty nie bądź przypadkiem mniej czujny. Powinienem był więcej ci powiedzieć na temat celu naszej misji. Żałuję, że tego nie zrobiłem. Nadrobimy to na najbliższym postoju. Gadać o niebieskich migdałach nie wypada w drodze. Sam się o tym przekonałeś. No, dosyć tych czułości! Mizdrzymy się tu jak dwie kumoszki na popołudniowej kawce. A w drogę nam trzeba. Dalej!
Stalkerzy wznowili marsz przez martwy, bezlistny bór. Zimny przez cały odcinek aż do skraju lasu nie odezwał się już ani słowem. Bacznie rozglądał się we wszystkich możliwych kierunkach, pomijając jedynie te miejsca, których zobaczenie wiązałoby się z koniecznością przetrącenia sobie karku lub zatrzymaniem się. A to nie wchodziło w rachubę. Igni prowadził bezbłędnie, oznaczając kolejne anomalie mutrami i wybierając szerokie obejścia, wykluczające choćby najmniej wyczuwalny podmuch anomalnej energii. Tym sposobem obaj opuścili las.
Znajdowali się teraz na obszernej polanie, której powierzchnia w przybliżeniu wynosiła sto hektarów. Zarastała już zaczątkami drzew i krzewów, które nieudolnie usiłowały osiągnąć kolejny etap rozwojowy. Skażenie radioaktywne i inne czarcie czynniki skutecznie utrudniały im to zadanie. Biedne roślinki, pomyślał Zimny. Wcale tu nie lepiej, niż w borze sosnowym.
Młody stal ker nerwowo wymacał pistolet w kaburze. Prosto z prawej nogawki dłoń powędrowała w górę, za plecy, by wreszcie napotkać znajomy kształt abakana. Zimny wyraźnie czuł ogarniający go zewsząd niepokój. Wydawało mu się przez chwilę, że świat zacieśnia się wokół niego, a jemu zaczyna brakować tlenu. Igni natomiast doznał tylko dotkliwego pieczenia w miejscu blizny. Po ustąpieniu bólu odezwał się:
-Zakładaj maskę. – stalkerzy nałożyli na twarze potężne aparaty i pobieżnie sprawdzili filtry. – Ta polana przed nami to Pelennor. Nie pytaj mnie, skąd ta nazwa, pojęcia nie mam. Wienia Śmieciarz coś napominał, że niby z jakiejś czytanki, czy coś. Miłośnik książek się znalazł.
Igni wyciągnął swoje niezawodne PDA. Dostrzegł na ekranie drobną, ledwo dostrzegalną ryskę mikroskopijnej wielkości. Dla niego jednak rozciągała się na kilkanaście centymetrów od dołu do góry i uniemożliwiała dostrzeżenie czegokolwiek. Po dłuższej chwili wytężania wzroku udało mu się. Powiódł wzrokiem od dwóch zielonych znaczników, to jest jego i kuzyna, aż w górę mapy, do dużej, szarawej plamy.
-Musimy skierować się na północ. Czeka nas co najmniej godzinny marsz. Dopomóż, Czarny Stalkerze, abyśmy nie musieli pokonać Pelennoru szybciej. Młody: idziesz krok w krok za mną, jak dotąd. Na naszej polanie jest mniej anomalii, a przynajmniej ich rodzajów. W każdej widocznej tu krzewince może być ukryty włókniarz. Tak nazywamy tę anomalię my, zachodni owcy. Wystarczy, że ofiara znajdzie się w obrębie jej działania, a ostre jak brzytwa bluszczowe łapska włókniarza poszatkują ją jak ogórek zielony.
-Ignaś, bratku, ty chyba jesteś głodny- skonstatował poważnie Zimny. –Nie mniej jednak szanuję i doceniam twoją przestrogę – przerwał, bo z brzusznej otchłani młodzieńca niespodziewanie wydobyło się przeraźliwe żądanie jedzenia.
-Jak już mówiłem: za godzinę zatrzymamy się na krótki odpoczynek. Wtedy może uda się nam coś przekąsić. Tymczasem chodź za mną, na krok nawet nie zbliżaj się do włókniarzy! Chyba że chcesz skończyć jak…
-Jeśli wówczas mógłbym zjeść samego siebie, to bardzo chętnie. Lepiej mnie nie kuś. – przerwał Zimny. – W drogę zatem!
-W drogę. – rzekł Igni, po czym ruszył wprost na północ, przez pola tajemniczego Pelennoru, a tuż za nim jego wierny kuzyn-giermek-brat-stalker Zimny.

*

Minęło trzydzieści minut, bardzo długich minut. Słońce prażyło strudzonych wędrowców niemiłosiernie, jakby chciało powalić ich swoim blaskiem i pięknem, tym bardziej dokuczliwie, że nie raczyli zaszczycić go jednym choćby spojrzeniem. Stalkerów ogarniało zmęczenie. Mimo iż ich kombinezony nie należały do tych ciężkich i topornych, były dla nich niczym solarium. Nie można było nie myśleć o kulinariach, podczas gdy sami czuli się jak potrawa gotowana w garnku. Do tego gogle od masek zaczęły im parować.  Niebo było bezchmurne, w pełni owładnięte przez egipskiego boga Ra, a co za tym idzie, widoczność i przejrzystość powietrza były zadziwiająco doskonałe. Doskonałe aż do zarzygania, przyszło do głowy Igniemu. Tylko że nie bardzo byłoby czym rzygać. Co prawda sytuacja niezbyt komfortowa, ale za to widocznie rekompensował ją w miarę bezproblemowy rajd wśród krzewów i karłowatych roślinek najeżonych włókniarzami. Nie były potrzebne mutry. Geiger Igniego co prawda trzeszczał raz po raz, ale to ze względu na całkiem wysokie tło promieniowania. Jedyne, czego się obawiali, a na co musieli zwracać maksimum swojej uwagi, to anomalie zwane włókniarzami. Starali się po prostu trzymać z dala od wszystkiego, co wyrasta ponad przeciętną długość źdźbła trawy. I jakoś im to szło.
Pelennor ciągnął się w nieskończoność. Człowiek o słabych nerwach pewnie już w połowie drogi by wykitował, a przynajmniej stracił orientację w czasie i przestrzeni. Idzie tu oszaleć, naprawdę. Poza tym coś nieustannie wisi w powietrzu, to czuć, aż włosy na głowie i w innych miejscach stają dęba. Stalkerzy to czują, a mimo to dają radę… A przynajmniej ta dwójka, która niezmordowanie płynie po nieskończonym oceanie zagłady ludzkiej psychiki i wytrzymałości.
Ziemia gdzieniegdzie pękała. Stalkerzy obawiali się, że też zaraz pękną. Bo w Zonie nigdy nie możesz być pewny sukcesu, każda zuchwałość jest srogo karana. To ważne. Do zapamiętania.
Wtem świat eksplodował. Północny wiatr jakby się przestraszył czegoś, co właśnie nadciągało z południa, i panicznie zawrócił, wiejąc w przeciwnym kierunku. I jednocześnie przybrał na sile. Przynajmniej z tego powodu wędrowcom było lżej.
Świat eksplodował. Kuzyni zatrzymali się, obejrzeli za siebie. Wytężyli wzrok, przysłoniwszy zakryte maskami twarze dłońmi i dostrzegli w oddali czarne kropki. Kropki rosły, rosły i wciąż rosły. I nagle czarne było już brunatne, szare, ciemnobrązowe. Jednym słowem, różnorodne w swej przerażającej formie.
-Prypeć-kabany! Mnóstwo Prypeć-kabanów! –zawołał przerażony Zimny.
-Zachowaj spokój. – wypowiedział z zimną krwią Igni.
-Ale…
-A teraz biegiem!
To wystarczyło. Rzucili się zabójczym sprintem na ostatni odcinek. Być może w życiu, ale na Pelennorze z całą pewnością. Zaledwie niecałą milę za nimi kłębiła się pierzchnąca rozpaczliwie chmara mutantów. Prypeć-kabany waliły naprzód w zawrotnym tempie. Musiały się wyraźnie czegoś przestraszyć. Tylko wówczas mkną niczym błyskawica.
Biegnące sylwetki stalkerów niewiele mutantom ustępowały. Bohaterowie ręce mieli luźno rozłożone na boki, wyglądało to tak, jakby całymi garściami łapali ostatnie hausty skażonego powietrza. Ułatwiały im to mocno i stabilnie zaczepione o kombinezony bronie, które ani na chwilę się nie kołysały. Co prawda z początku młody stal ker próbował ostrzeliwać się automatem w tył, lecz szybko z tego pomysłu zrezygnował, widząc, jak efektywność jego biegu drastycznie spada. I tym sposobem obaj rwali do przodu niczym błyskawice, swobodnie przy tym jak delfiny w wodzie. Tak się, kurna, biega w Zonie!
Słońce prażyło niemiłosiernie. Bez zmian. Za to niebo daleko w tyle ciemniało. Niosło ze sobą burzę.
Zmęczenie dawało się stalkerom we znaki tak bardzo, że czuli, jak powoli wypluwają płuca. A kondycję mieli doskonałą. Igniemu przemknęło przez myśl, czy możliwe byłoby gwałtowne skręcenie z polany? Gdzie wówczas by ich wyniosło? Nie, to niemożliwe, mutantów jest zbyt wiele. Do tego biegną na całej szerokości Pelennoru. Nic z tego. On i Zimny muszą ze wszystkich sił mknąć naprzód. Czy wytrzymają ten morderczy wyścig?
Zaropiałe ślepia świniopodobnych mutantów wytrzeszcały się nienaturalnie. Kabany naprzemiennie ryczały i kwiczały. Nagle ryk ich nabrał takiego natężenia, że rozdarł Pelennor wpół.
Igni zwolnił, spojrzał w tył. Nie mylił się. Szarżujące w przerażeniu Prypeć-kabany kolejno pakowały się w złowieszcze krzewy. Włókniarze z łatwością cięły chitynowe pancerze i twardą skórę. Krew. Krew na polach. I ryk. Przeraźliwy.
To wszystko trwało sekundę, może dwie. Wystarczająco, by zauważyć przyczynę całego zajścia.
Chłeptokrwije. Obława.
Zimny, który po chwili zauważył, że jego kuzyn został w tyle, zawrócił po niego. Tamten błyskawicznie wznowił sprint, donośnymi wrzaskami nakłaniając młodego stalkera do kontynuowania ucieczki. Sam jednak zbyt gwałtownie wystartował, nie zauważając wyrastającego tuż pod jego stopami włókniarza. Odruchowo wygiął w niezdarnym skoku całe ciało. Liściasta brzytwa musnęła zaledwie jego lewą nogawkę, z tyłu, w okolicy mięśnia. To wystarczyło. Igni nie mógł nawet wydusić z siebie najmniejszego krzyku. Zakoziołkował tylko tuż za anomalną pułapką i z buchającą krwią nogą padł na twarz.
Zimny widział nadciągające z zawrotną prędkością mutanty. Widział też leżącego w kałuży krwi ukochanego kuzyna. Najlepszego przewodnika. Nie wahał się ani chwili. Mimo ogromnego wyczerpania, które mogło się okazać zgubne dla jego organizmu, ze zdwojoną prędkością dotarł do rannego Igniego, z trudem ujął go pod pachę. Kropki z tyłu rosły w podobnym tempie. Teraz było to widać jak na dłoni. Co najmniej dwa tuziny prypeć-kabanów, a za nimi przygarbione, złowieszcze sylwetki pijawek. Adrenalina w żyłach Zimnego osiągnęła swój wyż. Młody stal ker zdobył się wówczas na niesamowity wysiłek. Dźwignął Igniego i zarzucił go sobie na plecy, klnąc przy tym jak dziadek Wasilij. Zaczął truchtać na północ. Czuł, że ich koniec jest bliski. Ale jednocześnie wiedział, że postępuje słusznie. I jeżeli miałby zginąć, to właśnie teraz, tutaj, z najlepszym towarzyszem pod całym tym pierdolonym słońcem, które nakurwia niemiłosiernie po bezbronnych kukiełkach w oglądanym przez siebie teatrzyku.
Odległość między stalkerami a mutantami malała nieubłaganie. Zimny to wiedział, ale przez myśl mu nie przeszło, żeby na to spojrzeć. A Igni wcale już nie myślał. Pogrążył się w pustce.
Chłeptokrwije ryczały wściekle, zawzięcie goniąc swe ofiary. Najwyraźniej nie miały nic przeciwko dwóm dodatkowym. Zmożone i posiekane przez włókniarzy ścierwa zupełnie ich nie obchodziły.
Wśród potu, który przez ostatnie minuty intensywnie zalewał wnętrze jego kombinezonu, Zimny uronił jedną łzę. Tylko tyle zdążył. I nawet tego nie poczuł. Czuł, a przynajmniej wydawało mu się, że czuje na plecach kły mutantów, które wrzynają mu się w skórę i kłują go na wylot. Czuł, że umiera.
Jeszcze nie teraz. Teraz  N I C O Ś Ć.

*

Płynie rzeczka, strumyk śpiewa,
Woda rany koi.
Łakną usta, łakną drzewa
 Trzeba - to napoi.

Patrzysz w nią i życie widzisz
Swe, na białym czarno.
Bez powodów, by się wstydzić,
Plamić szatę karą.

Bieg skończyłeś, skarb odkryłeś.
Skarbu czci ustrzegłeś,
Choć dla ciała się zgubiłeś,
Bo za szybko biegłeś.

Płynie rzeczka, strumyk śpiewa
Lico słodko chłodzi.
Jeszcze ci, Adamie, Ewa
Trud twój wynagrodzi.

*

-Igni! Stalkerze! Słyszysz mnie? – nieznajomy, nadzwyczaj dźwięczny męski głos dudnił w uszach Igniego. Z wielkim wysiłkiem podniósł ociężałe powieki. Pierwsze, co zobaczył, to czuwający nad nim młodzian w ciemnozielonym golfie aż po szyję i śmiesznej czapce z nausznikami. Nie, to nie był Zimny. Stalker nie dawał nieznajomemu więcej, niż dwadzieścia pięć lat.
Igni rozejrzał się nerwowo, chcąc wstępnie wybadać otoczenie, w jakim się znajduje. To była jakaś skromna, drewniana chatka, najprawdopodobniej leśniczówka. Był tak pochłonięty oglądaniem stropu, ścian, drewnianych belek i półek, że z początku nie zwrócił uwagi ani na siebie, ani na nieznajomego. Igni leżał na względnie soldinej pryczy. Po jakimś czasie dopiero zdał sobie sprawę, że oboje nie mają masek. Wyglądało na to, że pod względem promieniowania jest tu całkiem bezpiecznie. Tułów przykryty miał grubym kocem. Stalker najpierw popatrzył na obcego, później zaś gwałtownie szarpnął koc, bo wypatrzył na nim dziwne wypukłości.
-Co to, do ciężkiej cholery? Kim ty jesteś? Skąd znasz moje imię? Gdzie jest Zimny? Gdzie?!
Mina nieznajomego wyraźnie spoważniała.
-Idąc według kolejności zadanych przez ciebie pytań: to jest moja oaza spokoju. Zwą mnie Kamą, a od dłuższego czasu sam się tak zwę, bo zabrakło znajomych twarzy, które mogłyby imię moje wypowiadać. Odpowiedź na trzecie pytanie będzie poniekąd jednocześnie odpowiedzią na czwarte, w zależności, co cię zadowala. Ale niechże się szanowny stalker tak nie piekli! To, co mam ci do powiedzenia, nie jest tak proste w przekazie, jak mogłoby się wydawać, toteż język, którym operuję, nie jest błahy. – nieznajomy na powrót się uśmiechnął i lekko pochylił nad leżącym, który niecierpliwie wykrzywiał wargi, jakby usiłował mu przerwać.
-Skończ pierdolić, litości! Pytałem, co mam na nodze! I najważniejsze: gdzie jest mój kuzyn? Gdzie jest Zimny? Litości!
-No tak, mogłem się domyślać, że o to pytałeś. Spokojnie, to artefakty, których cudowna moc w tejże właśnie chwili uzdrowicielsko obcuje z twoją lewą nogą. Ładne imię, Igni… Zdradził mi je właśnie Zimny. Kręci się gdzieś w pobliżu, jeśli można tak to nazwać, he, he… W każdym razie wszystko z nim w porządku. Wiesz co, Igni? Jestem ci bliższy, niż może ci się wydawać, bardziej nawet, niźli sam przypuszczam.
Igni nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Jak strzała przebiła mu na wylot myśl, że to wszystko sen. Bardzo osobliwy sen. To była myśl tylko motywująca kolejną, która brzmiała: czy wybudzę się kiedykolwiek z tego snu? Kim on jest, ten Kama? Czemu tak dziwnie mówi? I…
-Słyszałem piosenkę. Bardzo ładną zresztą. Co było snem, a co jawą?
-Czymże jest sen? A czym jawa? Wszystko to pojęcia względne, jakich mnóstwo. Pierwsze jest względem drugiego bytem niższym, mniej rzeczywistym. Na tym jednak zależność się nie kończy. To, co jest bardziej rzeczywiste od tego pierwszego, może być równocześnie mniej rzeczywiste od tego trzeciego. I tak dalej, i tak dalej. W różnych przestrzeniach ludzie żyją, i różne przestrzenie uważają za te realne, prawdziwe, własne. Wszyscy się mylą i wszyscy mają rację. Ich wybór. Ty też wybrałeś, nie wiesz o tym? Przyjechałeś do Zony. Po co właściwie? By znaleźć spokój? Wątpliwe, acz niewykluczone. Wzbogacić się? Możliwe. Zona… Najdziwniejszy z tworów świata. Potrafisz stwierdzić jednoznacznie, czy jest snem, czy może jawą? Pewien jestem, że nie. Co do piosenki, ja ją śpiewałem, jestem poetą. Coś się rozjaśnia? Nie będę ukrywał, sam niemało mi w śpiewaniu pomagałeś. Posłuchaj mnie uważnie. Zaraz będę zmuszony odejść, ale całkiem niedaleko. Pierwsze, co zrobisz po moim zniknięciu, to sprawdzisz PDA. Wiedz, że zostałeś oszukany. Dosyć podle. Zrobisz, co będziesz uważał za słuszne. Nie jesteś złym człowiekiem, Igni. I wierzę, że nie zboczysz ze swej ścieżki. – nieznajomy ucichł na moment. Wydał się teraz Igniemu jakoś podejrzanie znajomy. Stalker czuł, że kiedyś widział tę twarz, te oczy… Ten śmieszny, ciemnozielony ubiór. Czy to w ogóle możliwe? Wytężał pamięć jak mógł. Na próżno. Nieznajomy tylko się uśmiechał, po czym wznowił swój mądry monolog.
-Masz całkiem nieprzyjemną bliznę na policzku. Wiem o niej całkiem sporo, oj wiem. Ale nie pozwól sobie wmówić, że masz szpetną duszę! Nie zapomnij o tym. Zapamiętaj. Żegnaj! Do rychłego zobaczenia, Igni!
N I C O Ś Ć.

*

Bracie, skrzywdzony przez los,
Tak strasznie przezeń zmartwiony,
Straciłeś wiele, byś zyskać mógł coś,
Co zawsze będzie w twej dłoni.

Igni, czysty płomieniu,
Od matki wyrodnej zraniony.
W rodzinie żyłeś jak w więzieniu,
Gdzie lico twoje spalono.

Opiekunom ostała bezkarność,
Co słowa jednego nie znają;
Co znaczy odpowiedzialność?
Do dziś pytanie zadają.

Odtrącony przez wszystkich
W pozornej swej szpetocie
Sam zostałeś; nie miałeś bliskich
Prócz dwóch sztachet w twym płocie.

Opuściłeś doczesne życie,
Zmarłeś i z martwych powstałeś.
Znalazłeś prawdę na białym szczycie,
I sobą przy tym zostałeś.

Choć z bliznami, pod skorupą,
Sobą przy tym zostałeś.
Sobą zostałeś.
Sobą.

*

-Kama, wszystko w porządku? Igni? – ten głos wydał się Igniemu o wiele bardziej znajomy. Tak znajomy, że omal nie pęknął ze szczęścia, gdy go usłyszał.
Igni wstał z pryczy. Noga się już zagoiła. Nadal był w starej leśniczówce, ale nieznajomego już nie było. Zastąpił go kto inny.
-Zimny! Nigdy się lepiej nie czułem. Jestem jak nowo narodzony. Zaczekaj… Jak mnie nazwałeś?
Zimny wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
-Igni?
-Nie, wcześniej.
-Kama??? Przecież tak się nazywałeś na Dużej Ziemi, prawda? Zabroniłeś mi wypowiadania twojego starego imienia.
Igni - Kama spuścił wzrok. Już wszystko rozumiał. Aż za wiele. I jeszcze więcej. Powiódł smutnymi oczyma na ukochanego kuzyna.
-Zawdzięczam ci swoje życie. Nie musiałeś po mnie wracać. Jeszcze nigdy nikogo tak nie doceniłem. Będzie z ciebie stalker, młody. Przez mgłę pamiętam, jak mnie wlokłeś przez Pelennor… Właśnie… Jak to się stało?
-Sam nie wiedziałem, dopóki w malignie nie wyszeptałeś osobliwego wyrażenia „anomalia teleportacyjna”. – wydusił z siebie młody stalker.
-Cóż, to co nieco wyjaśnia. Niewiele wprawdzie, ale zawsze coś. – Igni urwał i zrobił coś nieoczekiwanego. Rzucił się kuzynowi w objęcia i omal go nie zmiażdżył. – nie mógłbym sobie wyobrazić lepszego towarzysza, niż ty, Pietia.
Zimny odwzajemnił serdeczny uścisk.
-Za to ja nie wyobrażam sobie, że mógłbym zostawić całą moją rodzinę na pastwę tamtych ścierw.
Zmierzchało. Stalkerzy nie zamierzali spać tej nocy. Siedzieli na drewnianej ławeczce przy rozpalonym ognisku tuż za leśniczówką i czuwali. Ale nie tylko czuwali. Rozmawiali także niemało. Dzielili się wzajemnie wrażeniami i urywkami wspomnień z fatalnej ucieczki na polanie Pelennor. Zaspokajali też głód pieczonym w ogniu chlebem i konserwami. Na prawo od ogniska widniało wyżłobione koryto, którym prosto z pobliskiego lasu spływała leniwie krystalicznie czysta woda. Mieli co pić i gdzie chłodzić obolałe i spierzchnięte stopy.
Igni wyjaśnił Zimnemu, na czym dokładnie polega działanie anomalii telepotacyjnych. Niejasne było, skąd jedna znalazła się właśnie tam i właśnie wtedy? Stalkerzy podziękowali Matuli Zonie. Matula karze, Matula i nagradza. Ogólnie było bardzo miło i… rodzinnie. Obaj cieszyli się swoim towarzystwem jak nigdy wcześniej. Igni po raz pierwszy otworzył się tak szeroko na rozmowę z drugim człowiekiem. W blasku ogniska nucił raz jeszcze piosenkę o rzeczce i strumyku. Słowa same cisnęły mu się na język.
Rosnące nad chatką drzewa wyginały się i tańczyły do rytmu. Były całkiem zdrowe. Cieszyły się. Skorupy opadły raz na zawsze.
Stalkerzy wspólnie wydedukowali, że teleportowało ich do miejsca nie tak bardzo odległego od Pelennoru. I nagle starszego stalkera olśniło.
-Głupi jesteś, Kamo!- wykrzyknął do siebie samego. Niezwłocznie sięgnął do kieszeni po PDA. Rysa na ekranie jakby się powiększyła, choć w jego standardach było to już fizycznie niemożliwe. Nie tym jednak się teraz przejmował. Ekran zaświecił na niebiesko. Wyświetlił się komunikat o odebranej wiadomości. To od Barmana. Tak pisał:
Igni! Porzućcie niezwłocznie swoją misję i wracajcie do bazy! Chcę mieć was całych jutro. Artefakt nieważny. Bardzo się zmartwiłem, gdy wasze sygnały nagle się urwały. Wracajcie jak najszybciej!
Barman
Stalker po przeczytaniu wiadomości pogrążył się w głębokiej zadumie. Zimny patrzył na niego pytająco przez cały czas. W końcu doczekał się.
-Łże, pies. –Igni spojrzał na leżący nieopodal szpej. Żałował, że dotąd nie miał okazji postrzelać. A taką miał ochotę. Z sekundy na sekundę coraz większą, nie do odparcia wręcz. – Idziemy zapolować na skurwysynów.
Zimny nie do końca rozumiał, ale czuł, że coś się święci. Poza tym bezgranicznie ufał kuzynowi.
Dlaczego właśnie nam się to przytrafiło? To miała być w pewnym sensie rutynowa misja, jakich wiele przyszło mi ukończyć z powodzeniem. Nawiedzona Kotlina? Zguba? Wydawało się, że nasze trudy nie pójdą na marne i przyczynimy się do oświecenia ludzkości. Że zdobędziemy coś, czego zdobyć się nie udało dotąd nikomu. Czego istnienie w zasadzie… JEST WĄTPLIWE.
Wszystko marność. Bezsens. Beznadzieja.
Wtem – przenikliwe wycie. Przerażające.
Stalkerzy wiedzieli, że chłeptokrwije z obławy ich zwietrzyły. Nie czekali ani chwili. Zimny chwycił za abakana i przycisnął go sobie do piersi. Igni porwał do ręki Walkera P9m. Obaj ustawili się w pozycjach bojowych ramię w ramię, mając za plecami drewnianą ścianę leśniczówki, a przed sobą gorejące ognisko.
A nad nimi ciemność. I blady niczym śmierć Księżyc. Igni włączył ledową latarkę na piersi.
Pierwszy stwór wypadł z lasku z lewej. Był przezroczysty, niemal niedostrzegalny. Ale nie w pobliżu blasku ognia. Stalkerzy pospiesznie zarepetowali bronie. Pierwszy wypalił Zimny, widząc mknącą ku niemu plamę. Karabin plunął potężną serią, która rozpruła mutanta od krocza aż po barki. Igni natomiast poprawił trzema celnymi strzałami w ohydny łeb, który rozłożył się niespodziewanie w oślizgłe, żądne krwi macki. Czerep pijawki eksplodował, znacząc nadbiegających pobratymców gęstą posoką.
Stalkerzy na przemian faszerowali stwory ołowiem i przeładowywali amunicję. Robili to tak zwinnie i szybko, że jak dotąd żaden chłeptokrwij nie zdołał się do nich dostać.
Pięć trupów już leżało u podnóża ułożonego na ognisko drwa. Według pobieżnych rachunków Igniego, jeden został. Oberwał tak dotkliwie, że stracił funkcję niewidzialności i pierzchnął w las.
Nagle stalkerzy usłyszeli wizg śmigieł wojskowego helikoptera.
-Szybko! Skryj się za tamtym głazem!- zarządził Igni. Patrzył, jak kuzyn wykonuje rozkaz, po czym sam sięgnął po… Wintara BC.
Kameleona.
Reflektory śmigłowca rzuciły oślepiające światło na stalkera, który aż zasłonił twarz ręką. Nie czekał jednak, aż ozwie się śmiercionośny pisk stacjonarnego działka, a potem zgubny jego turkot. Igni uskoczył w porę w pobliskie zarośla. Tuż za nim nieomal niekończąca się seria ścięła wszystko na swojej drodze, goniąc jego samego. Igni okrążył leśniczówkę i wypadł z drugiego jej boku. Przełączył latarkę na laser a’la predator, ustawił się na wprost krążącego helikoptera tak, że laser wycelował prosto w pilota i podniósł snajperkę do oka. Pilot z czerwoną kropką na twarzy zauważył, co właśnie się dzieje. Zakrzyknął coś do drugiego wojskowego, operatora ckmu.
Pięćdziesiąt metrów, ruchomy cel. Luneta zlała się z okiem.
Strzał.
Krew na przedniej szybie.
E K S P L O Z J A
Chwile płynęły jednocześnie wolno i szybko. Tak względnie. Stalker zdążył zaledwie przez ułamek sekundy dostrzec kuzyna, który nie był tam, gdzie być powinien. Powinien być gdzie indziej. Cholera, powinien!
N I C O Ś Ć .

*

Wienia Śmieciarz odchrząknął. Gdy opowiadał, jak Igni trzymał na kolanach umierającego z odłamkiem w piersi kuzyna, czuł gulę w krtani. Z trudem powstrzymywał łzy. Choć łzy to rzecz ludzka.
Pozory.
Niektórzy jawnie płakali. Na przykład Pakloj, Jura Pulpecik i sam Mrówkarz. Mrówkarz najobficiej. Momentami wręcz rzęził. Wszyscy jednak żałowali śmierci obiecującego, młodego stalkera. Ot, emocjonalna solidarność braci stalkerskiej. To jedyne piękno w Zonie. I jedyne, co zostało im na własność.
Uczucia.
Niebo zaczęło powoli się odczerniać. Ale to wciąż była czerń. A wśród czerni zobaczyli światło.

*

Igni wrócił do Piskułki. Zajęło mu to całą resztę nocy. Miejsce, w którym, uprzednio wylądował z kuzynem, leżało dwadzieścia kilometrów na południowy wschód od stalkerskiego obozu. Przez cały czas wyglądał jak wrak człowieka. Albo coś więcej niż człowiek. Kto to wie? Niósł ciało ukochanego kuzyna, którego miłował jak brata. Chciał je pogrzebać w lokalnym miejscu pamięci. I tak też uczynił, tuż przed przybyciem do domu samotników.
Z początku żaden stalker go nie poznał. Nie ze względu na wygląd zewnętrzny, bo Igni specjalnie nie ucierpiał podczas wybuchu. Wyglądał jak człowiek, któremu odebrano wszystko. Wyobraźcie to sobie.
Siebie miałem praktycznie za nic. Jego nie potrafiłem upilnować. To moja wina. Tylko i wyłącznie moja. Okoliczności nie mają żadnego znaczenia. Ja zawiniłem. Jestem przeklęty.
On był czynnikiem motywującym moją egzystencję. Nigdy wprost mu tego nie powiedziałem, ale cieszyłem się, że pojechał za mną do Zony. Choć bałem się o niego każdego następnego dnia. Do dziś. Nie chciałem tej zmiany. A rodzina? Nawet się nie dowie, co tu zaszło. Bo Zimny już wtedy dla niej zginął. Miał tylko mnie. I dziś ja tylko go opłakuję. To część mojej pokuty.
Nie dotarliśmy do Nawiedzonej Kotliny. Widać nie było nam to pisane. A Zguba? Teraz wiem na pewno. To nie było coś, co zaginęło i co trzeba odnaleźć. To było coś, co gubi tych, którzy chcą tego szukać. Z własnej lub czyjejś inicjatywy. Dobrze jest czasem dopisać codziennym wydarzeniom fantastyczne elementy. Tak dla urozmaicenia.
Zimny. Pietia.
Przez długi czas nie chciał z nikim rozmawiać. Tym bardziej z Barmanem. Przez cały dzień rozmyślał o kuzynie. Wspominał. Z czasem jednak zmysły i zdrowe postrzeganie świata wróciły. Wówczas począł obmyślać plan. Szacował, że ziści się najbliższej nocy. Brakowało mu tylko stuprocentowej pewności.
Dostał swoje sto procent, gdy przypadkiem podsłuchał rozmowę telefoniczną Barmana. Bardzo dziwną, swoją drogą. I bardzo znaczącą.

*

Igni opuścił towarzyszy siedzących przy ognisku. Sam udał się nie gdzie indziej, jak właśnie TAM. Znów na pamięć schodził po drabinie. Trzeci metr, piąty, szósty. Znów stanął na lipowej podłodze. Barman czekał. Oczy stalkera płonęły. Wąsal, ku któremu zmierzał, bujał się za ladą w wygodnym fotelu. Wciąż miał na sobie tę szmatę. Widać eksponuje duszę niczym odzież wierzchnią, pomyślał Igni. Barman uśmiechnął się szyderczo, lecz z pewnym dystansem i ostrożnością. Wiele wyczytał z twarzy swego gościa.
-Zatem wiesz wszystko. Brawo.
Igni przekroczył granicę Igni – Barman, zamachnął się. Twarda pięść przecięła powietrze, a następnie wargi Barmana, odrzucając go do tyłu.
-Powiedz mi? Po co ci to było, sprzedawczyku? Mało, że handlujesz szpejem, to jeszcze musiałeś sprzedać sam siebie? Oszukałeś nas wszystkich, podły skurwysynu! Ile ci dało wojsko? Pewnie niewiele. Niewiele trzeba było, żeby przekupić taką szuję. Przyznam, trochę czasu minęło, zanim zdałem sobie sprawę, że cała ta Zguba to tylko twoja zasrana propaganda. Oszustwo. Chciałeś tak naprawdę pozbyć się najpierw mnie, wysyłając na ostatnią misję, z której miałem nie wrócić. Wiem, że razem ze swoimi wojskowymi ścierwami nasłaliście na nas pijawki. To była obława na nas. – Igni patrzył z pogardą na kulącego się u jego stóp Barmana. Ten splunął krwią i odezwał się:
-Jeśli mam być dokładny, to na ciebie. Wziąłem udział w czymś, czego ogromu nawet sobie nie wyobrażasz! To wielka akcja, oczyszczanie Zony z przebywających tam nielegalnie szabrowników! Wiedziałem, że stoisz mi na przeszkodzie. Zawsze byłeś taki hardy. A ten młody? On nie umiał nawet dobrze trzymać bro… - urwał nagle, bo Igni przyłożył mu w przeponę potężnym kopniakiem.
-Stul pysk, ścierwo! Umiał o wiele więcej. Nie było lepszego stalkera. Ty sam nie kwalifikujesz się nawet do grupy przeznaczonych na ubój świń. Bo one są od ciebie o niebo lepsze.
-I tak nie wyjdziecie stąd żywi. Niedługo cały sztab wyląduje w Zonie. Zacznie się dla was piekło. – powoli powiedział Barman Faworow, zamyślił się na chwilę, po czym zaniósł się okropnym śmiechem. - Na me wąsy, bystryś, Igni! Bystryś, niech mnie cholera…
-Cholera nie zdąży. Bo ja ją ubiegnę – stalker wyciągnął z kabury Walkera i bez ceregieli przewiercił zdrajcy czoło jednym pociskiem. Truchło niezgrabnie osunęło się na ziemię.
-Nazywam się Kama. A ty już nijak, ścierwo.
Ciało zdrajcy leżało w kałuży krwi. Niewidzące, mętne oczy skierowane były ku owej kałuży.

Płynie rzeczka, strumyk syczy,
Luster moc bajeczna
Cień odbija, smak goryczy.
Rzeka niebezpieczna.

Patrzysz w nią i zgubę widzisz,
Oko łzą zalewa.
Uczyniłeś, coś chciał czynić.
Czemu źle się miewasz?

Skąd twój płacz, skąd zawodzenie?
Czy nie tego chciałeś?
Gdzie żałości są korzenie?
Z ziemią je wyrwałeś?

Płynie rzeczka, strumyk syczy,
Lśni boskie zwierciadło.
Cieniem jesteś w swej goryczy,
Wszystko już przepadło.



Kama wyciągnął wszystkie butelki wódki, jakie tylko posiadał Barman w składzie. Znalazł też spirytus. I kanister paliwa. I zapałki.
Lipowa podłoga. Dobra, lipowa podłoga.

*
Stalkerzy przestraszyli się, gdy zobaczyli płonący podziemny mini-bar. Nie wiedzieli, co się zaczęło. Nagle, jak grom z jasnego nieba, spadło na nich olśnienie. Oto zjawił się ON. Szedł wśród płomieni. Biła od niego niewyobrażalna energia. Był dostojny i piękny, a płomienie nawet go nie smagały. Tylko stara blizna pod kapturem.
Wprowadził stalkerów w nowe wydarzenia, które lada chwila zawładną Matulą Zoną. Cóż za paradoks. Przecież nad Strefą absolutnie nikt nie może mieć władzy.
A oni widzieli w nim przywódcę, za którym pójdą choćby na śmierć. Widzieli dobrego człowieka. Pozbawionego skrupułów, ale dobrego. Człowieka, który pomoże im uratować ich marne post-istnienia. Sens ich post-życia.
Patrzyli, jak bierze do rąk swą ukochaną broń. Jak pieszczotliwie ją pieści, niczym mężczyzna swą kochankę.
I wtedy usłyszeli huk helikopterów. Wielu helikopterów.
Apokalipsa w sercu już istniejącej.


Opuściłeś doczesne życie,
Zmarłeś i z martwych powstałeś.
Znalazłeś prawdę na białym szczycie,
I sobą przy tym zostałeś.

Choć z bliznami, pod skorupą,
Sobą przy tym zostałeś.
Sobą zostałeś.
Sobą.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz