Wiersze

O PLUGASTWIE


Kurwich synów jebać
Wbrew kurestwu powstać
Ścierwa zrazu grzebać
I mogiłę obszczać

Powiedz mi bracie jak często
Spotykasz ICH na swych torach
Gdy widząc uległe mięsko
Chcą twoje tory przeorać

I cóżeś wówczas zwykł czynić?
Stajesz by dać się zabordażyć?
A może kołami ciężkimi
Brniesz z lekkością po ICH twarzy?

Posłuchaj mnie bracie: pamiętaj
Że siła twoja ich słabością
I żeś na życiowych zakrętach
Winien kosiarzy kosić z bezwzględnością

A gdy siostrę swą obaczysz
Co gwałcona jak wieprz kwiczy
Z pogardą do ścierwa nie tyle z jej rozpaczy
Zarżnij w obronie nie-dziewicy

Rozerwij śmiertelne pieczęci
Wyrok nad tobą zwiastujące
I choćbyć sczeznął wedle ICH chęci
Spluń w serca zimnem gorące

Kurwich synów jebać
Wbrew kurestwu powstać
Ścierwa zrazu grzebać

I mogiłę obszczać


O UNIWERSALNOŚCI


Kurwa w zimie, kurwa w lecie,
Kurwa w kuchni, w toalecie,

Kurwa w pracy, kurwa w szkole,
W domu kurwa, ja pierdolę.

Kurwa w sklepie i w hotelu,
Kurw najwięcej jest w bordelu.

Kurwa w górach echem leci,
Deprawuje kurwa dzieci.

Raz rzeczona do bliźniego
Kurwa mierzi wnet trzeciego.

Wiedzcie zatem, moi mili:
zaraźliwsza niż syfilis!

Kurwa, gdy ci chuj nie staje,
Kurwa, gdy dupa nie daje.

Kurwą rzucasz, tłukąc szklankę,
W kurwę mierząc ciężkim dzbankiem,

Płacąc składki i podatki,
Alimenty na swe dziatki,

Gdy fryzjer strzyże nierówno,
Gdy podeszwa trafia w gówno,
Kiedy kibel się zatyka,
Gdy zegar kurewsko tyka.

Kurwa, kurwa, kurw tysiące!
Kurwy skaczą jak zające,

Kurwy mnożą się jak mrówki
I w świat idą jak pocztówki.

Żaden chuj i żadna pizda,
Nawet cipa zajebista,

Żadne jebać i pierdolić!
Każdy Polak kurwę woli!

Kurwy nasze na świat słyną...
Na pohybel skurwysynom!


PIASEK


Drobnych ziarenek zastępy niezliczone,
A bezlik ich umysł torturuje.
I choćbyś podlewał wiek cały, to one
Niczego nie zrodzą; nic nie wykiełkuje.

Na ich fundamencie tak łatwo budowane
Nadziejne mieściny, baszty, wsie całe.
A jam pośród tego wybudował zamek;
Tylem zrobić musiał, bo nic przedtem nie miałem.

Świat mój rozwartych, a piaszczystych podwoi
Bez różnicy; o zmierzchu, czy też brzasku,
Niezmiennie, pozorną stabilnością stoi
Na niewinnym, gorącym, złocistym piasku.

Odwiedzam nocami mój Eden i czuję,
Że szczęśliwiej jest tu, niż w niebie.
Bo tutaj niczego mi nie brakuje,
A niebo nie może dać Ciebie.

Nadziewam więc zbroję, która jak narkotyk
Szarej życia strony tchnienia ogranicza
I pnę się w górę wieży; nagrodą Twój dotyk,
Łza szczęścia płynąca z chwiejnego oblicza.

Lecz oto Olbrzym nadchodzi nieubłaganie,
A łeb jego zrazu wieżę naszą strąci.
Gruzy, powiadam. I zgliszcze się nie odstanie,
Gdy stwór nadziejną ziemię bezlitośnie mąci.

Tym większe me rany, tym głębiej mnie bodą,
Że Królewny mojej zostałem rycerzem.
Bo takoż po szkodzie, jako i przed szkodą
Nie mam nic. I na nic pacierze.

Bo im więcej w kiesy, tym bardziej ona pusta,
Gdy przyjdzie dług życia zapłacić.
Podobnie, gdy w kiesy zwodnicza chusta

Na wierzchu dostojnym piaszczystych połaci.



UTOPIA HERAKLITA



Kroczę nieśmiało ciemnym korytarzem,
Na chłodnej posadzce ciężkie stawiam kroki;
Błądzę rękoma, ja, ślepiec epoki,
Chrzcząc rwący potok śmierci mej ołtarzem.

Raptem przeszywa chwiejną potylicę
Grot Olśnienia - posłaniec Niewiadomej.
Ból w czaszce każe pobiec myślą do Niej.
Więc tnę czarną przestrzeń, brocząc w zachwycie.

Chwytam Jej dłoń; to pięć płatków róży;
Bez kolców, a to się nie zdarza.
Grot słodki koniec tunelu wywróżył.

Lecz czasu świadomość ciało poraża,
I zanim przyjdzie nam tę ścianę zburzyć,

Wrócimy w ciemnego głąb korytarza.



RZECZ ANIELSKA


Nigdy nie widziałem anioła.
Nie wiem nawet, czy one istnieją.
Mówili, że warto wątpić;
Sceptycyzm nie sprawia zawodu.

Lecz gdyby jeden na ziemię spękaną
Sfrunąłszy, boskie zrzucił pierze
I naprzeciw mnie, zuchwałego, stanął,
Dzikiego, jak zwierzę...

Miałby ten anioł twoje oczy
Tak lśniące, tak szczere, cnych pragnień,
Sen wieczny mogące odroczyć,
Rozłupać kamień.

Miałby twe usta rożane,
Co kłamać, ni złorzeczyć nie umieją,
Co szepczą jedynie pokorne "Amen"
Nad serca nadzieją.

I miałby wreszcie twe dłonie.
Tak czyste; skazy nie tknęły.
Objęłyby one me drgające skronie
I mowę odjęły.

Nigdy nie widziałem anioła.
Być może wcale nie istnieją.
Ja wolę zamknąć powieki

I tobie patrzeć w oczy



SZUBIENICA


Słońce nigdy nie było tak natarczywe
Krople słodkiego potu
Obmywają czoło
To czoło
Nie będzie się chylić

Słyszę twarze
Zdeformowane szpetne
Wściekłe że ktoś kwestionuje ich wszechwiedzę

A wszyscy ślepi
Na bielmach krwawoczerwone soczewki

Syk gadzich języków
Pełznie po kamiennej potylicy

Gdzie robią takie grube sznury
Czy czyste były dłonie tego co je plótł

Nie widzę tego
Ale wiem
Że gdzieś obok
Czuwa chmurna postać od usuwania gruntu

Zawziętość boga słońca
Utwierdza mnie w przekonaniu że
Jestem
Człowiekiem można być wyłącznie samozwańczym

Pętla życia zacieśnia się
Przyjemny zefir pieści myśl sprawczą
A krąży nad nią śnieżnobiała synogarlica
Z gałązką oliwną w dziobie
Nie spłoszę jej
Nie oddam

Widzę
Za to że jako jedyny miał słuszność
Podpisano
Epoka niegotowa na zmiany

Wykonać

Wróć kiedyś ptaszyno
Zwiastuj im suchy ląd
Z którego to patrząc w ocean
Dostrzegą odbicie mrocznych wieków
A nogi sparaliżowane samotnością
Ugną się z chrzęstem



POTĘPIONY



Płynie rzeczka, strumyk syczy,
Luster moc bajeczna
Cień odbija, smak goryczy.
Rzeka niebezpieczna.

Patrzysz w nią i zgubę widzisz,
Oko łzą zalewa.
Uczyniłeś, coś chciał czynić.
Czemu źle się miewasz?

Skąd twój płacz, skąd zawodzenie?
Czy nie tego chciałeś?
Gdzie żałości są korzenie?
Z ziemią je wyrwałeś?

Płynie rzeczka, strumyk syczy,
Lśni boskie zwierciadło.
Cieniem jesteś w swej goryczy,
Wszystko już przepadło.



ZBAWIONY



Płynie rzeczka, strumyk śpiewa,
Woda rany koi.
Łakną usta, łakną drzewa
 Trzeba - to napoi.

Patrzysz w nią i życie widzisz
Swe, na białym czarno.
Bez powodów, by się wstydzić,
Plamić szatę karą.

Bieg skończyłeś, skarb odkryłeś.
Skarbu czci ustrzegłeś,
Choć dla ciała się zgubiłeś,
Bo za szybko biegłeś.

Płynie rzeczka, strumyk śpiewa
Lico słodko chłodzi.
Jeszcze ci, Adamie, Ewa

Trud twój wynagrodzi.



ZEGARYNKA


Drodzy państwo
Zatrzymajmy się na moment lub dwa
Odłóżmy młoty dłuta wieczne pióra
Stańmy się jak tabula rasa
Bytem oderwanym

Samopowtarzalny łoskot który państwo słyszą
A który pęcznieje w miarę słuchania
To czas

Jedno "tik" może być wdechem
Wydechem
Ziewnięciem
Błahym grymasem
Momentem powzięcia decyzji o wyjściu za potrzebą

Warto wiedzieć
Że natura wrzuciła wszechrzecz
Do jednego kotła
Pomimo ciasnoty atomy rozpierzchły się
Czyniąc napotkaną granicę własną i jedyną

A przecież gdzieś za horyzontem
Też coś łomocze
Coś tyka
Coś stuka

Jedno "tik" może być rozdzieleniem matki i dziecka
Szarpnięciem sznura
Kulą w skroń
Szczerą modlitwą o odmianę losu
I płonną nadzieją na jej wysłuchanie

Może być chwilą wyzionięcia ducha
A jednocześnie niewypowiedzianym skarbem
O ile ma się świadomość jego wagi

Szanowni państwo 
Zaraz przejdziemy do kolejnego eksponatu
Ale przedtem  chwila na wymianę gazową
I wymianę zdań malkontentów

Proszę zostawić czas
Czas obejrzeć śmierć

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz